Skip to content
KULTOWE GRZYBOBRANIA.
Część 21. Wrzesień 2011 roku – grzybowy strzał w pełzającym wysypie.
Minęło 14 miesięcy od publikacji na blogu 20. części kultowych grzybobrań. Opisałem w niej niezwykły z punktu widzenia grzybiarzy wrzesień 2010 roku, kiedy to zbieg bardzo korzystnych warunków hydrologicznych i termicznych, spowodował wielką kumulację grzybów i ich wspaniały, skomasowany wysyp, który praktycznie całkowicie zanikł przed połową października. Grzybów było mnóstwo we wszystkich regionach Dolnego Śląska – od nizin po góry, przy czym to właśnie tereny nizinne, walnęły wówczas grzybami z największą mocą. 2010 rok był też niezwykły w pogodzie. Poza majową powodzią, która na Wiśle była większa od tej w 1997 roku, mieliśmy wyjątkowo mroźny i śnieżny grudzień – do tej pory żaden z następnych grudni nie był tak obfity w śnieg i ujemne temperatury.
Tymczasem na horyzoncie pojawił się sezon 2011 i ciągłe rozterki, dylematy oraz pytania grzybiarzy – czy będzie on chociaż tak dobry jak sezon 2010? Wiosna na Dolnym Śląsku była bardzo sucha, co nie napawało optymizmem, także początek lata jawił się jako skąpy w opady. Właściwie to od lutego do czerwca włącznie, mieliśmy na Dolnym Śląsku spory niedobór opadów. Nadzieja przyszła w lipcu, kiedy to ochłodziło się i pojawiły się deszcze świętojańskie. Opadów wreszcie spadło ponad normę i można było dywagować, czy ściółka zareaguje na nie po tygodniach, a właściwie miesiącach suchoty czy nie.
Lipcowe wyprawy do lasu, tradycyjnie miały jagodowe klimaty, ale w drugiej połowie miesiąca, kiedy stosunkowo wilgotna i chłodna jak na lipiec aura utrzymywała się, pięty swędziały mnie coraz mocniej, żeby czmychnąć podczas którejś z wycieczek i zamiast na jagody, połazić kilka godzin za grzybami. Grzybowego napięcia dodawały wpisy na portalu Marka Snowarskiego (www.grzyby.pl), w których grzybiarze informowali o pojawiających się kapelusznikach. 30 lipca byłem już tak nakręcony na grzyby, że zdradziłem krzewinki jagodowe, chapsnąłem za koszyk i pojechałem do Międzyborza.
O efektach grzybowej wyprawy napisałem w krótkiej relacji na portalu Marka. Dla wszystkich było oczywiste, że ukształtował się letni wysyp grzybów na dolnośląskich nizinach. Taki spokojny, odprężający, w samym środku wakacji, kiedy konkurencji w lesie nie było prawie w ogóle. Był to wysyp miejscówkowy, czyli owocniki pojawiały się tylko punktowo, ale dzięki temu człowiek mógł powłóczyć się wiele godziny po lasach bez nazbierania wielkiej ilości grzybów, które zniechęcałyby swoją wagą do dłuższego chodzenia.
Wysypy letnie na nizinach, zazwyczaj trwają krótko. Największe natężenie grzybów ma miejsce przez około tydzień, po czym szybko zaczyna się schyłek. Często też dobre warunki dla grzybów kończą się, wraz z gwałtownym wzrostem temperatury i brakiem opadów. Na początku sierpnia doszło do stopniowej przebudowy sytuacji barycznej. To co miało wypadać się w lipcu, wypadało się, coraz częściej pojawiały się dłuższe chwile ze Słońcem, a temperatury systematycznie wzrastały. Mimo tego należy przyznać, że letni wysyp na nizinach był całkiem dobry i każdy grzybiarz, który go nie przegapił, mógł zrobić pierwsze zapasy suszu, marynat lub mrożonek oraz skosztować leśnych pyszności, sporządzonych według swoich upodobań kulinarnych.
Przed połową sierpnia postanowiłem sprawdzić, czy jeszcze coś ciekawego dzieje się w ściółce. Sezon jagodowy zakończyłem i z narastającą niecierpliwością oczekiwałem na rozpoczęcie jesiennego sezonu grzybowego. Początkowo wydawało się, że sierpień będzie miesiącem suchym, jednak pogoda sprawiła niespodziankę, ponieważ systematycznie coś tam padało, temperatury były wprawdzie letnie, jednak bez zbytnich szaleństw. Mimo tego, na podstawie oględzin ściółki w lesie można było ułożyć tezę, według której – im dalej w sierpień tym mniej grzybów i całkowite wygaszenie letniego wysypu.
W sobotę 13. sierpnia pojechałem do lasów Międzyborza i postanowiłem sprawdzić, jak wygląda sytuacja grzybowa. Byłym bardzo pozytywnie zaskoczony, ponieważ swoją misję klucia owocników poczuły kurki i postanowiły swoimi żółtymi barwami, zaakcentować pieprznikowy udział w zdobieniu runa leśnego. Znalazłem też trochę rurkowców, czyli doszedłem do wniosku, że wprawdzie wysyp letni przeminął, jednak grzybnia pozostawała w stanie gotowości owocnikowej. Warto dodać, że w tamtym latach, czasami dawałem się jeszcze omamiać wpływem pełni Księżyca na wysypy grzybów, chociaż moje narastające doświadczenie w tej materii podczas kolejnych sezonów, rodziło coraz większą opozycję do “księżycowej teorii wysypowej”.
Aby mieć klarowny obraz sytuacji grzybowej we wszelkich możliwych zakamarkach Wzgórz Twardogórskich, 16. sierpnia pojechałem na długą wyprawę do Bukowiny, po której przeszedłem przez setki różnorodnych miejsc grzybowych. Sytuacja ta była podobna w porównaniu do lasów Międzyborza, z tym, że wyraźnie można było zauważyć spadek ilości kurek. Przez zaledwie 3 dni, ich ilość skurczyła się o ponad połowę.
Tradycyjnie zrobiłem wpis u Marka na portalu, tym razem krótki, a nawet wyjątkowo krótki jak na mnie. ;)) Zazwyczaj moje doniesienia z leśnych wypraw, wykorzystywały maksymalną ilość znaków udostępnionych przez Admina. W lasach było wilgotno, jednak zrobiło się gorąco i deszczówka parowała w ekspresowym tempie. Prognozy pogody na pozostałą część sierpnia były średnie na jeża, a więc licho wie, czego należy spodziewać się po grzybach we wrześniu. Zrobiłem sobie prawie dwu-tygodniową przerwę od leśnych wojaży, aby ponownie stanąć stopami w gumowcach na międzyborskiej ziemi 27. sierpnia.
Sytuacja grzybowa dosyć mocno się skomplikowała. W drugiej połowie sierpnia przez lasy przetoczyła się kilkudniowa fala gorąca. Jednocześnie nie była ona rekompensowana wystarczającymi opadami, a więc wierzchnie warstwy ściółki, zostały przesuszone dość znacznie. Biorąc pod uwagę ilość i występowanie grzybów przez cały sierpień, koniec miesiąca wyszedł jako najbardziej bezgrzybny. Taka sytuacja ma miejsce często i na pewno nie był to powód do grzybowej paniki.
Najbardziej niepokoiły prognozy pogody, ponieważ masywne wyże, które często przynoszą kilkutygodniową blokadę, rozrastały się i zaczęły hamować tempo napływu wilgotniejszych mas powietrza z zachodu i południa Europy. Cień nadziei pozostawał w burzach, których prawdopodobieństwo występienia w pierwszym tygodniu września, widziała część modeli numerycznych.
Tylko wiadomo jak to jest z burzami. Potrafią przechodzić nad ograniczonym rejonem, akurat omijając grzybowe lasy. Tak więc naprawdę to nic jeszcze nie było jasne, czego należy spodziewać się, zarówno w pogodzie jak i w lesie w nadchodzącym wrześniu, chociaż stawało się oczywiste, że początek września 2011 roku, grzybowo będzie na pewno słabszy w porównaniu do początku września 2010. Grzybiarze rozpoczęli obserwacje pogody, czytali wpisy innych grzybiarzy, ci bardziej niecierpliwi sami sprawdzali swoje lasy i grzybowe miejscówki.
♦ SUPERKOMÓRKA BURZOWA 5 WRZEŚNIA 2011 ROKU ♦
Rozpoczął się wrzesień i nerwowe oczekiwanie na opady oraz na jakieś pierwsze poważniejsze ruchy grzybotwórcze. Wprawdzie prognozy pogody, wciąż podtrzymywały znaczną przewagę wyżów, jednak zanim układy wysokiego ciśnienia na dobre rozgoszczą się nad Dolnym Śląskiem, coraz bardziej wzrastało prawdopodobieństwo przejścia masywnego układu burzowego. W końcu nadszedł poniedziałek, 5. września 2011 roku. W godzinach popołudniowych ukształtował się masywny burzowy front z potężną superkomórką, która niosła ze sobą bardzo silne ulewy. Front nadciągał od południowego-zachodu. Na niebie pojawiły się złowieszcze, ciężkie, masywne, granatowe cumulonimbusy, które w dalszej części przechodziły w charakterystyczną, jednolicie zieloną poświatę.
Wiedziałem, że nie jest to niewielka burza, z szybkim przejściem krótkiej ulewy i kilkoma grzmotami. Burzę obserwowałem z mieszkania w Oławie. Wyglądała imponująco, a kiedy już objęła swoją mocą całe miasto, runęła ściana wody, która trwała około godziny. Zrobiło się bardzo ciemno, przez szybę było widać tylko lejące się hektolitry wody i wyładowania atmosferyczne. Kiedy burza przeszła, wiele ulic zamieniło się w tymczasowe rzeki, woda zalała też setki piwnic. Burza ta narozrabiała na znacznym obszarze Dolnego Śląska, obficie podlała też lasy Bukowiny i okolic. Miejscami wygenerowała opady na poziomie 50-60 mm (50-60 litrów na metr kwadratowy), a więc na tereny nizinne przez godzinę wylała tyle wody, ile zazwyczaj spada przez cały wrzesień.
Po burzy nadeszło wielotygodniowe panowanie wyżów, niemniej opady z niej zasiały ziarna grzybowej nadziei, że rozruszają leśną pustkę i grzyby poczują w trzonach nadchodzącą jesień, a więc chęć wyklucia się ze ściółki. Co ciekawe, potężny układ burzowy z 5. września jest mało udokumentowany, w Internecie trudno znaleźć o nim więcej informacji. Tymczasem była to jedna z najsilniejszych superkomórek burzowych, jaka przetoczyła się nad Dolnym Śląskiem w ostatnich kilkunastu latach.
Rozsądek podpowiadał mi, że najbliższa sobota będzie jeszcze wybitnie skąpa grzybowo, ponieważ po wielkiej burzy upłynęło zaledwie 5 dni i grzyby nie zdążą się wykluć. Jednak wygrało moje drugie oblicze, to bardziej narwane, które nie powstrzymało mnie przed wyprawą do lasu. ;)) Chciałem też sprawdzić, czy Wzgórza Twardogórskie zostały tak samo obficie podlane co tereny oleśnicko-oławsko-wrocławskie. Owszem, burza nie skąpiła tam opadów, jednak grzybowo było jeszcze licho.
Niemniej sama wyprawa do lasu, tradycyjnie była ekscytująca, bo w tych lasach zawsze jest cudownie, bez względu na stan zagrzybienia. Lasy Bukowiny i okolic to kult absolutny i tak już pozostanie. ;)) Wprawdzie w tym dniu z grzybami było słabo, ale nie całkowicie słabo. Ponownie zrobiłem krótką relację na portalu Marka, w której rozkminiałem przyczyny braku wysypu. A to znowu coś tam pobredziłem o Księżycu lub skokach temperatury, a prawda była inna i bardzo oczywista. To czas i jego długość. Od burzy upłynęło go zbyt mało, aby jesienne grzyby mogły wystartować.
Marek Snowarski wiele razy wspominał, że jesienny wysyp na niżu zaczyna się zazwyczaj po 2-3 tygodniach od solidnych opadów, a więc Lenart wybrał się zdecydowanie za wcześnie, aby osiągnąć sukces w sztuce zapełniania koszy. Odpuściłem sobie wyjazd do lasu w następną sobotę, tj. 17 września i postanowiłem pojechać na przełomie końca astronomicznego lata i początku astronomicznej jesieni, który przypadł na czwartek 22 września. W między czasie, sytuacja grzybowa rozwijała się bardzo powoli, tak jakby chciała a nie mogła. Wyże zapewniały słoneczną i suchą aurę, tylko wkurzając grzybiarzy. Z ich relacji wynikało, że niby gdzieś coś się kluje, ale punktowo, niemrawo, grzyby są niezdecydowane i rozkapryszone.
Czego mogłem się spodziewać po bukowińskich lasach? Na pewno adrenaliny. Tak naprawdę to nie miałem pojęcia, czy uda mi się porządnie nazbierać grzybów, czy jedynym solidnym zbiorem staną się przebyte kilometry. Niemniej, wczesnym porankiem wyruszyłem pociągiem z Wrocławia. Wziąłem ze sobą kosz, wiadro, do którego wrzuciłem jeszcze szmacianą torbę. W pociągu było zaledwie kilku grzybiarzy, większość spoglądała na mnie spod byka, ponieważ oni jechali tylko z jednym koszem i to prawie o połowę mniejszym od mojego. Po ich mimice twarzy, domyślałem się, że myśleli o mnie – “pewnie zna super miejsca i jedzie po swoje”, albo “to jakiś czubek, przecież z grzybami jest słabo”. ;))
Kiedy wysiadłem na stacji i udałem się na pierwsze skraje lasów, uderzyła pnie panująca posucha. Od burzy minęło 2,5 tygodnia i praktycznie nie ma po niej śladu. Jakieś grzyby się pokazują (potocznie mówiąc psiaki i bedłki), ale do wysypu to jest daleka droga. Niemniej to przecież jest dopiero początek wyprawy i tak naprawdę to wszystkie grzybowe karty są w grze. Jak przez kilka godzin nic nie znajdę lub znajdę w mizernych ilościach, dopiero będzie można mówić o grzybowej biedzie panującej w lasach.
Zauważyłem, że wprawdzie na wierzchu jest sucho jak pieprz, to na głębokości około 8-10 cm ściółka jeszcze trzyma wilgoć. To napawało optymizmem, że w bardziej sprzyjających stanowiskach, grzyby wykurzyło na zewnątrz. Pierwsze miejsca świeciły pustkami, chociaż znalazłem kilka młodych koźlarzy szarych, babek i podgrzybków. Najbardziej cieszyłem się, że grzyby były młode, twarde, jędrne i zdrowe, po prostu idealne.
Zacząłem powoli i starannie przemierzać przez znane od lat miejscówki. Z radością doszedłem do wniosku, że nie wrócę do domu z pustym koszem. Wprawdzie grzybów nie ma zbyt wiele, ale odznaczają się jakością (pierwsza liga) i zdrowotnością, a to jest sytuacja wymarzona. W brzezinach trafiałem na skupiska koźlarzy babek i szarych w idealnym stadium. Owocniki były młode, zdrowe i twarde. Zupełnie niepodobne do koźlarzowych kapci, jakie wystają ze ściółki w czasie wilgotnej i chłodnej pogody.
I tak moje grzybobranie na przełomie astronomicznych pór roku rozkręcało się. W koszu systematycznie przybywało owocników, przede wszystkim koźlarzy (szarych, babek, czerwonych), podgrzybków, maślaków, znalazłem też kilka pięknych prawdziwków i piaskowców modrzaków. W przeważającej ilości były to młode i zdrowe grzyby, tylko maślaki szacowałem tak na 50% zdrowych i 50% z towarzystwem w środku. Znajdowałem zarówno maślaki zwyczajne, jak i żółte oraz pstre. Pojawiły się też pierwsze opieńki, ale jakoś dziwnie za szybko przerosły, spleśniały lub zrobaczywiały. Zacząłem segregować grzyby. Te najmniejsze i najtwardsze trafiały do wiadra, większe i cięższe do koszyka.
Zagłębiałem się w bukowińskie knieje. Ludzi nie spotykałem, zresztą chodziłem tak, aby ich nie spotkać, ale generalnie w tym dniu grzybiarzy było bardzo mało. Nawet w miejscach, w których często znajduję ślady po przejściu innych grzybiarzy, grzybki czekały na mnie, a więc nikt wcześniej ich nie wziął. Minęło kilka godzin, koszyk już trochę ważył, wiaderko też. Kręciłem się w pobliżu bardzo dobrej miejscówki prawdziwkowej, w której borowiki chowają się w trawie między luźno rosnącymi sosnami i brzozami.
To miejsce jest wyjątkowo obfitujące w króla grzybów, chociaż w ostatnich latach, borowików jest w nim mniej. Niemniej wiele razy byłem tu zaskakiwany ilością owocników, często było to najbardziej prawdziwkowe stanowisko podczas całego grzybobrania. 22 września 2011 roku, trawiasto-sosnowo-brzozowa miejscówka, przygotowała fenomenalną niespodziankę. Już na jej skraju, moje oczy dostrzegły dwa kasztanowate, grube łby mocno przytwierdzone do białego trzonu i delikatnie maskujące się w trawie. Serce zabiło mocniej, postawiłem graty, wyjąłem szmacianą torbę i zacząłem się krzątać tam i z powrotem.
W ciągu 30 minut znalazłem około 50-60 prawdziwków, z których odpadło tylko kilka sztuk. Przeważająca ilość była zdrowa. Ale jak wspaniale wyglądały te borowiki! Bulwiaste trzony, śnieżna biel pod kapeluszem, głęboki brąz na powierzchni kapelusza, wzorcowe siateczki na trzonie i powalający zapach. Lenart dostał kota z radości, co oznacza grzybowy trans i odlot na wyższy poziom leśno-grzybowej świadomości. ;))
Po obskoczeniu prawdziwkowego eldorado, ciężar koszy był już znaczny, spowalniający tempo wyprawy i zmuszający do częstszych przerw. Co tam ten ciężar i spływający pot z czoła! Kiedy człowiek robi to co kocha to nie ma mocnych, żeby go powstrzymać! W dźwiganiu ciężarów pomagają wewnętrze siły, które uruchamiają swe niezbadane moce właśnie w takich momentach. Jak to opisać? Ano tak – chociaż człowiek z całym ekwipunkiem waży prawie 90 kg, to czuje się lekki jak skowronek ;))
W tym miejscu postanowiłem wyruszyć w drogę powrotną, ale obrałem sobie trasę tak, żeby przejść po terenach, których nie odwiedziłem z rana. Grzyb do grzyba i koszyk z wiaderkiem zrobiły się pełne. Koszyk został przyozdobiony piękną dorodną kanią. W ruch poszła też szmaciana torba, do której wrzucałem przede wszystkim młode podgrzybki i koźlarze. A więc śmiało mogłem sobie powiedzieć pod nosem, że mamy jesienny wysyp, chociaż trochę stłumiony przez suchą i ciepłą pogodę, ale i tak jest wspaniale.
Na www.grzyby.pl zrobiłem dość emocjonalny wpis, aby chociaż trochę oddać klimat tego wspaniałego grzybobrania. System uciął jego dalszą część i pozostał w powyższej formie, cały czas dostępnej na portalu Marka. Pomimo panującej od ponad 2. tygodni wyżowej, ciepłej i suchej pogody, moc opadów z pięcio-wrześniowej superkomórki burzowej, objawiła się pod postacią fenomenalnego zbioru grzybów.
Po najlepszym dla mnie grzybobraniu w sezonie 2011 pozostała pamiątka. Zrobiłem aparatem analogowym dwa zdjęcia (tylko samego kosza, bez wiadra i szmacianej torby), które obecnie są dla mnie “białymi krukami”. Niestety, przy przeprowadzce zagubiłem kliszę, a więc dysponowałem wyłącznie fotografiami wywołanymi na papierze. Zrobiłem im zdjęcia aparatem cyfrowym i w tej formie utrwaliłem na znacznie dłużej. Powyższa fotka została zrobiona jeszcze przed całkowitym zapełnieniem kosza.
A na tej fotografii mamy już kompletny stan zagrzybienia kosza. ;)) Każde dorzucenie do niego następnego owocnika, może spowodować oberwanie pałąku z uwagi na przeciążenie. Zdjęcia te przedstawiają też koszykową wartość sentymentalną, bowiem tego kosza już nie ma. W którymś następnym sezonie, zakończył swój żywot i został zastąpiony przez jeszcze większy kosz ze znacznie solidniejszym pałąkiem.
Następne grzybobranie mogłem zaplanować na 1. października. W między czasie nie spadła nawet kropla wody, a więc jesienny wysyp grzybów na Wzgórzach Twardogórskich, systematycznie się kurczył, a prognozy pogody nie dawały nadziei na tzw. drugi jesienny rzut w dziesiątym miesiącu roku. Wówczas przeczuwałem, że chyba najlepszy grzybowo okres w sezonie 2011 już minął.
I rzeczywiście tak było. Wprawdzie grzybów można było nazbierać, ale ilość owocników wyraźnie zmalała i trzeba było się za nimi jeszcze więcej nachodzić. Do tego w leśnej ofercie wzrosła ilość grzybów opanowanych przez czerwie, a więc sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Jak to wszystko wyglądało w terenie? Starałem się opisać tę sytuację w relacji na portalu Marka.
W relacji tej pojawiła się ciekawa fraza – “pełzający wysyp”, którą wprowadził Marek Snowarski i która oznacza, że grzyby są tu i ówdzie, po trochu. ;)) To sformułowanie dobrze oddawało intensywność jesiennego wysypu. Zamiast masowego pojawienia się owocników, grzyby kluły się właśnie tu i ówdzie po trochu, ponieważ ich wzrost był ograniczany przez brak opadów i nadmierne ciepło. W połowie października nadal było sucho, do tego coraz częściej pojawiały się przymrozki. Było już oczywiste, że w tym sezonie dużego wysypu nie będzie i trzeba dozbierać resztki przeoczone przez innych grzybiarzy lub po prostu zakończyć zasadniczy sezon grzybowy 2011.
Marek Snowarski podsumował go w następujących zdaniach: “Rok 2011 był rozczarowaniem. Zawodu by nie było gdyby nie zapowiadał się początkowo jako dobry, a nawet bardzo dobry. Długa zima, mokra wiosna i znaczna część lata stanowiły przesłankę do tego, że jak już sypnie to ho, ho. Sytuacja odwróciła się w drugiej dekadzie sierpnia. Od tej pory nie padało nic a nic, albo nieznacznie. Nie dało szansy na jesienny wysyp aż zrobiło się zbyt późno, zbyt chłodno, przedzimowo.
W 2011 mieliśmy dwa jaśniejsze okresy. Pierwszy to letni wysyp na przełomie lipca i sierpnia – widoczny pośrodku powyższego diagramu – został on zakończony przez suszę o której pisałem w poprzednim akapicie. Jesienią skromnie można było zbierać tylko w ostatniej dekadzie września i na początku października w północno-zachodniej Polskiej (znowu fenomen lubuskiego). Wielu podobało się określenie „pełzający wysyp” — tu i ówdzie po trochu. Pasowało to do intensywności grzybienia :)) – w porównaniu do jasno wyrażonych okresów wysypu tym razem obraz jest bardzo rozciągnięty w czasie, nierówny w przestrzeni kraju a intensywność wysypu mierna. Nic, tylko zapomnieć o 2011 i patrzeć w przód na kolejny sezon.”
Ciekawy, warty zacytowania jest również ostatni komentarz Marka w sezonie 2011, datowany na 15. października: “Krótko — w zasadzie po sezonie. Długoterminowa prognoza do końca października, wróży pogodę znaną nam z ostatnich dni. W dzień do kilkunastu stopni, w nocy kilka, w dodatku niemal co poranek przy ziemi temperatury ujemne. I nie ma w tej sytuacji większego znaczenia, że w najbliższych dniach niemal bez opadów (większe będą dopiero w końcu tygodnia w południowo-wschodniej Polsce). Sezon przedziwny. Jak to mówią: tak dobrze żarło a zdechło. Do połowy sierpnia były wszelkie przesłanki dla udanego jesiennego wysypu. Został zniweczony bardzo suchą końcówką sierpnia i bezopadowym wrześniem. A na początku października na przeszkodzie stanęły zbyt niskie temperatury. Teraz będziemy mieli serię przymrozkowych poranków niweczących pojaw nowych podgrzybków.
Jedynym jaśniejszym punktem tego sezonu było lubuskie i generalnie zachodnio-północne rejony Polski (zresztą, jak prawie co roku). Tam w odpowiedniej chwili nieco popadało co pozwoliło na w miarę przyzwoite grzybobrania. W tej sytuacji pozostaje do zbieranie resztek: przeoczone podgrzybki, czasem prawdziwki, na południu mleczaje świerkowe i jodłowe. Taki repertuar. No i odporne na te klimaty, jakie mamy, gąski zielonki w sosnach na niżu.”
DARZ GRZYB! ;))
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies
fajnie się czytało, aż szkoda że zdjęcia przepadły 🙁 i przypomina mi cała sytuacja z tego co opisałeś wrzesień 2023r w jednych z moich lasów tylko o ok 2 tygodnie opóźniony, susza i gorąco ale burze zrobiły swoje 😉
Na szczęście tych zdjęć nie było dużo. Co do sezonów – każdy jest inny i niepowtarzalny. Różnorodność definiuje całą przyrodę, w tym wysypy grzybów. 😉