Leśne Opowiadania Wojciecha.
Kresy Wschodnie, cz. 4. Jesień.
Upłynęło wiele dni od czasu, kiedy na blogu opublikowałem trzy wpisy Wojciecha Dziewierskiego (mojego serdecznego kolegi grzybiarza), które są Jego wspomnieniami z czasów dzieciństwa i młodości, kiedy mieszkał na Kresach Wschodnich w miejscowości otoczonej Puszczą Knyszyńską. Wojtek podzielił je na cztery części:
1) ZIMA: Leśne Opowiadania Wojciecha. Kresy Wschodnie, cz. 1. Zima.
2) WIOSNA: Leśne Opowiadania Wojciecha. Kresy Wschodnie, cz. 2. Wiosna.
3) LATO: Leśne Opowiadania Wojciecha. Kresy Wschodnie, cz. 3. Lato.
Dzisiaj premierę ma ostatnia, czwarta część “Jesień”, która w pierwszym tygodniu charakteryzuje się jeszcze letnimi akcentami, aby pod koniec swojego barwnego panowania przejść w surową zimę. Dodam, że na blogu można znaleźć również inne opowiadania Wojciecha, wystarczy wpisać frazę “opowiadania” w blogową wyszukiwarkę i nacisnąć “szukaj”.
Nie rozciągając wstępu, uchylmy drzwi do naszej wyobraźni i przenieśmy się do małej wioski z domkami pokrytymi strzechą, dookoła której rozciągają się hektary ogromnej Puszczy. Dni są coraz krótsze, liście na drzewach mienią się kolorami zachodu Słońca, a poranki stają się coraz bardziej rześkie. Życie ludzkie toczy się swoim torem, jednak jest ono podporządkowane fascynującej przemianie pór roku…
Patrzę w oczy jesieni…Tylko jakie to oczy, urokliwe, zniewalające mieniące się wszystkimi odcieniami żółci, czerwieni i brązu, brylantami porannej rosy. Czasami płaczące jesienną szarugą, czasami zasnute jesienną mgłą i dymem z ognisk palonych na kartofliskach. Skrzące się wesoło w blasku wschodzącego słońca tęczowymi błyskami szronu po pierwszym przymrozku. Chyba sama wiosna nie jest piękniejsza.
Oczywiście nie mam zamiaru nikogo przekonywać, która pora roku jest piękniejsza bo to byłaby dyskusja czysto akademicka, typu „o wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia”. To po prostu rzecz gustu i tyle.
Kończył się pomału wrzesień. Rolnicy wykonywali jeszcze prace polowe. Chyba do połowy września siali zboże ozime, orali pola, a my korzystając jeszcze z w miarę ciepłych dni, wyszukiwaliśmy pozostawione w polu ziemniaki i piekliśmy je sobie w ognisku. W końcu wrzesień ustąpił miejsca październikowi i lato odeszło ostatecznie do historii. Dnia nieubłaganie bardzo szybko ubywało, chociaż bywały one jeszcze ciepłe i słoneczne. Natomiast nocami dość często chwytały przymrozki. Nie pozostawało nam nic innego jak pogodzić się z nieuchronnym nadejściem jesieni a później zimy. Zresztą często rozmawiając ze sobą stwierdziliśmy, że ta jesień jest dokładnie przeciwieństwem wiosny. Dnia zamiast przybywać ubywa, zamiast coraz cieplej robi się coraz zimniej. Ciepłą odzież którą pochowaliśmy na wiosnę teraz musimy wyciągać.
Słynne dubeltowe okna zaniesione wiosną na strych, teraz musiały zostać zniesione i na nowo założone. Z tym zresztą była cała ceremonia. Babcia czekała na słoneczny cieplejszy dzień. Wtedy następowało generalne szorowanie okien, kontrola stanu, uszczelnienie przy pomocy waty. Na koniec Babcia układała na wspomnianej wacie zebrany wcześniej wrzos. I teraz najgorsze, czyli przyniesienie bardzo ciężkich okien. Znoszenie ich ze strychu było – delikatnie mówiąc – niezbyt bezpieczne. Na strych prowadziły bardzo strome schody, wchodzenie po nich nawet bez obciążenia było swoistym wyzwaniem a z dużym i nieporęcznym ciężarem graniczyło z akrobacją. Ale zawsze jakoś tam dawaliśmy sobie radę. Kiedy okna zostały uszczelnione, zamontowane, w chłodny dzień października następowało inauguracyjne rozpalanie w piecu. Z tym, że nie było to jeszcze prawdziwe palenie jak zimą. Dziadek nazywał to „przepalaniem”.
W październiku szykowaliśmy ogród do zimy. Wykopywaliśmy warzywa. Najpierw rozkładaliśmy je żeby trochę „przeschły”, później pakowaliśmy do skrzynek z piaskiem gdzie bardzo dobrze się przechowywały. Jeszcze tylko rozwiezienie nawozu i przychodził kolega Dziadka z pługiem, przeorał ogród i czekamy do wiosny. Dodatkowo zabezpieczaliśmy młode drzewka przed przemarznięciem chochołami ze słomy. Obserwowaliśmy, niezbyt zadowoleni, jak świat wokół nas coraz szybciej zmieniał się z zielonego na żółto-brązowo-czerwony. Gorzej było gdy do tego dołączały się typowe jesienne szarugi, ale częściej wyż fundował nam babie lato, czyli złotą polską jesień. Cieszyliśmy się wtedy ostatkami tegorocznego ciepła, korzystając ile można z pogody na świeżym powietrzu.
Dodatkowo obowiązkowym zajęciem był zbiór żurawiny. Rosło jej pod dostatkiem na okolicznych torfowiskach, ale sam zbiór nie należał do przyjemnych. Warunkiem zbioru były pierwsze przymrozki, wtedy uzbrojeni w gumowce i wiaderka wkraczaliśmy na torfowiska. Owoce żurawiny są znacznie większe niż powiedzmy jagody, na dokładkę są twarde i nie gniotą się przy zbiorze. Jest tylko jedno ale. Owoce nie rosną na krzaczkach tylko na płożących się po ziemi „krzewinkach”. Trzeba było, nierzadko wręcz wygrzebywać jagody z trawy no i pracować cały czas mocno schylonym. Dla nas nie był to zresztą żaden wyczyn. W jakiś tam sposób Babcia przechowywała żurawinę aż do Wigilii Bożego Narodzenia bo obowiązkowym daniem do kolacji był kisiel z żurawiny. Ale o Wigilii będzie jeszcze mowa później.
Nie sposób pominąć oczywiście jesiennych wycieczek do lasu. Zmieniał się jednak asortyment zbieranych grzybów. Próżno już było szukać kozaków. Prawdziwki co prawda jeszcze się trafiały, ale już bardzo nielicznie, natomiast pojawiały się zielonki i gąski niekształtne zwane tutaj siwkami, opieńki i rydze. Nie brakowało też maślaków. Tutaj już nie trzeba było organizować wielkich wypraw. Brałem tylko koszyk i szedłem kawałek za miasteczko. To jeszcze nawet nie była Puszcza tylko jej początek, ot młodniki sosnowe, praktycznie bez podszytu, położone jakby w szachownicę z polami, ale na zielonki nie trzeba lepszego lasu. Było ich pod dostatkiem jak i wspomnianych gąsek. Niedawno przeczytałem, że gąski zielone są w dużej ilości trujące. Nie wiem co o tym sądzić. Wtedy jedliśmy ich do syta w różnych postaciach. Dodawane do zupy, jako sałatka do kanapek lub obiadu, smażone na patelni jak rydze i oczywiście marynowane w occie.
Nie słyszałem żeby komukolwiek zaszkodziły, jednakże wcale nie mam zamiaru podważać opinii. Być może faktycznie ktoś się nimi zatruł. Niestety z przyczyn obiektywnych musiałem ograniczyć mocno moje wycieczki do Puszczy. Wiadomo, dnia było coraz mniej. Niemniej kiedy pogoda dopisywała w niedzielę, urywałem się na wycieczkę. Szedłem samotnie przez Puszczę z nostalgią wspominając bezpowrotnie minione lato. Zapraszam więc na wycieczkę po jesiennej Puszczy. Pierwsze co zauważamy, to oczywiście zmiana koloru liści na drzewach, uważny obserwator widzi jednakże, ze nawet te zmiany są charakterystyczne dla różnych gatunków drzew. Widzimy piękny rząd brzóz ubranych w jaskrawo żółte liście. Pięknie wyglądają w jesiennym słońcu, jakby złocone. Zobaczmy czy gdzieś pod nimi nie zapodział się jakiś kozak, niestety nie ma nawet śladu, a jeszcze kilka tygodni temu można było zebrać ich cały kosz.
Zamiast czerwonych kozaków spotykamy całe rodzinki przepięknych czerwonych muchomorów. Ślicznie prezentują się w świetle jesiennego słońca pośród schnącej już trawy. Mijamy aleję brzozową, wchodzimy w młody las sosnowy. Zaraz, co tam się tak mieni na czerwono. Znowu muchomory? Nie, tym razem znajdujemy gromadkę rudych rydzów, po chwili następną. Grzyby lądują w koszu. Idziemy dalej, uważnie rozglądając się wokół. Intuicja nas nie zawodzi. Spotykamy zielonki ledwo widoczne spod ściółki. Jest ich sporo. Oczywiście natychmiast pojawia się myśl „a może by tak przerwać wycieczkę i zająć się tylko zbieraniem grzybów”. E, nie. Na zielonki można wyskoczyć zawsze bliżej domu, a ta tak ciepła niedziela jest może taką ostatnią w tym roku.
Wychodzimy z młodego lasu na dość rozległą polanę porośniętą z rzadka samosiejką sosny i brzozy. Spotykamy sporo kań, ale do domu zabierasz tylko kilka „leśnych schabowych”. Natomiast na nieco dłużej zatrzymują cię rosnące gromadkami maślaki. Tych zabierasz nieco więcej, w końcu masz na nie zamówienie od Babci. No jeszcze ta paczka maślaków spod młodej sosenki i czas iść dalej. Polana kończy się ustępując miejsca starodrzewowi. Tutaj za chwilkę wkroczymy do właściwej Puszczy. A chwileczkę, teren jest tutaj dość podmokły zasypany grubo liśćmi dębu i olchy, dlatego dla bezpieczeństwa zaopatrujemy się w kijek. Dzięki temu unikamy pierwszej niezbyt miłej niespodzianki. Gdybyśmy nie sprawdzili terenu, wpakowalibyśmy się po kolana w błocko niewidoczne pod liśćmi. Liście olchy są w odróżnieniu od liści brzozy barwy brudnozielonej, a dębu najrozmaitsze. Od różnych odcieni czerwieni do brązu.
Grzybów to tutaj raczej nie będzie, chociaż… zaraz, a co my widzimy na tym zwalonym, omszonym pniu. Przecież on jest wręcz oblepiony opieńkami. Zabieramy ich, jak to się mówi, rozsądną ilość i ruszamy dalej. Paradoksalnie idzie się lepiej niż w lecie. Drzewa w większości są już pozbawione liści i siłą rzeczy dociera do lasu więcej słońca i nie ma takiego półmroku jak w lecie. Teren zaczyna się lekko podnosić, olchy znikają pojawiają się świerki. Rozejrzyjmy się. Czy tam pod tym świerkiem nie rośnie przypadkiem król naszych grzybów. Ależ tak. to on we własnej osobie na dokładkę z trzema dworzanami ląduje w koszu. Skoro tak, porozglądajmy się jeszcze po okolicy. Rzeczywiście udaje się znaleźć jeszcze kilka „prawusków”. I znowu pokusa żeby przerwać wycieczkę i szukać prawdziwych. W końcu borowiki to nie zielonki. Jednak zwycięża chęć zwiedzenia jeszcze kawałka Puszczy.
Ruszamy więc dalej, jednak z tą myślą, że sprawdzimy jeszcze dokładnie znajdujące się po drodze miejsca na boletusy. Pod jednym ze świerków znajduje się wielkie mrowisko. To też charakterystyczny punkt orientacyjny, zapamiętany w czasie letnich wycieczek. Odwiedźmy więc pracowite mrówki. A cóż to? Czyżby się one wyprowadziły? W lecie roiło się tutaj od owadów a dzisiaj. Dostrzegasz zaledwie pojedyncze mrówki. Wygląda jakby kontrolowały stan mrowiska, czy aby dobrze zostało przygotowane do zimy. Nie przeszkadzajmy więc im w pracy. Ruszamy dalej. Postanawiasz zboczyć nieco z trasy i odwiedzić odkrytą podczas którejś z wycieczek Leszczynową Polanę. Świerki ustępują miejsca dębom. Pośród dąbrowy odkryłeś w lecie dużą polanę a na niej kilkadziesiąt leszczyn, niestety gorzej było z orzechami bo i chyba ludzie miejscowi znali tą polanę, ale tych zawsze nazbierałeś. W końcu leszczyn w Puszczy nie brakuje.
Polana jest teraz widoczna z daleka. Prawie pozbawione liści drzewa, nie dają już osłony takiej jak jeszcze miesiąc wcześniej. Na ziemi leży sporo leszczynowych owoców, sprawdzasz więc co są warte. Niestety na ogół są to tylko skorupki. Owady też w końcu chcą coś jeść. A chwileczkę, a cóż to robi wiewiórka, ot tam pod dębem? Widzisz jak gdzieś pod korzeniem drzewa zakopuje zapasy na zimę. Słyszałeś wielokrotnie, że wiewiórki robią sobie takie magazyny żywnościowe, ale często nie potrafią ich odnaleźć, a tę swoistą sklerozę przypłacają śmiercią głodową. Przyśpieszasz kroku bo czas zaczyna naglić. Wychodzisz z dąbrowy na leśną drogę i czas kierować się w stronę domu, a i jeszcze godzinkę, którą masz w zapasie, chcesz poświęcić na sprawdzenie wspomnianych wcześniej górek sosnowo – jałowcowych.
Zaraz, a któż to wyszedł nam na spotkanie? Przecież to piękny lis w całej krasie. Prezentuje swoje nowe zimowe ubranko. Ślicznie wygląda ze swoją rudą puszystą kitą, a pamiętasz lisa z letnich wycieczek do Puszczy. Wtedy jego futro wyglądało jakby zjedzone przez chmarę moli. No jak człecze podoba ci się moje zimowe wdzianko? Zdaje się pytać, a po chwili znika tak szybko jak się pojawił. Jeszcze trzeba przejść przez rozległą polanę dość smutno wyglądającą w jesiennym słońcu. Jeszcze widać gdzie nie gdzie pojedyncze, kwitnące kwiaty. Gdzieś brzęczy pszczoła ale wiesz, że jeszcze może tydzień i nieuchronnie przyjdą silniejsze przymrozki a w ślad za nimi opady śniegu. Życie na polanie zamrze do marca, a może nawet kwietnia. Polana kończy się ustępując miejsca rzadkiemu młodemu lasowi sosnowemu.
Odkryłeś to miejsce podczas letnich wycieczek i nazwałeś po swojemu Jałowcową Górką. Nie jest to jednak jedna górka, tylko po prostu lekko pagórkowaty teren porośnięty sosną i jałowcem. Brak jest tutaj prawie zupełnie podszytu, a wiesz, że jest to ulubione miejsce boletusów i zielonek. Miejsce nie zawodzi i tym razem. Nie trwa długo jak trafiasz na pierwsze, piękne borowiki sosnowe, a i zielonek też nie brakuje. Nie mija pół godzinki jak dopełniasz kosz. Na szczęście w rezerwie masz płócienną torbę zapakowaną zapobiegliwie do plecaka. Ale zastanawiasz się przez chwilkę. Czy rzeczywiście potrzeba zbierać te grzyby na siłę? Zbierasz więc jeszcze troszkę borowików sosnowych, w końcu niedługo Wigilia a przecież nie ma lepszych suszonych grzybów niż prawdziwe. Jeszcze chwila przerwy.
Siadasz sobie wygodnie na kamieniu. Jest to twoje stałe miejsce odpoczynku. Trzeba posilić się przed powrotem. Zjadasz więc zabrane z domu kanapki, jeszcze kubek herbaty i kolejny sezon grzybowy odchodzi do historii. No może jeszcze nie będzie tak źle. W końcu zielonkom lekki i krótkotrwały przymrozek nie zaszkodzi, także jeszcze da się wyskoczyć na nie bliżej domu w listopadzie, a może i grudniu. Wszystko zależy od pogody. Przychodzi czas na chwilkę refleksji i wspomnień. Masz jeszcze kwadrans, więc wspominasz miniony sezon. Swoje zwycięstwa i porażki, kiedy trzeba było wracać do domu z pustym koszem. Zaraz. Porażki?! Nie, wyprawa do Puszczy nigdy nie jest porażką. Przecież za każdym razem odkrywałeś jakieś nowe miejsca, cieszyłeś się ciszą, spotkaniem z Naturą. A, że akurat nie było grzybów. Przecież to jest tylko dodatek do wyprawy.
Niestety, krótki październikowy dzień nieubłaganie dobiega końca. Jeszcze pożegnalne spojrzenie na polanę i Jałowcową Górkę i musisz wracać. Do domu jest około 7 kilometrów, a godzina późna. Charakterystyczne jest to, że jak tylko jesienne słońce schowało się za lasem, natychmiast zrobiło się chłodno. Cóż październik to nie lipiec. Po około półtorej godzinie meldujesz się w domu. Z dumą prezentujesz swój zbiór Babci. Jeszcze spóźniony nieco obiad i siadacie do czyszczenia zbiorów. Czy to już ostatni raz w tym roku? Zobaczymy. Pierwszy miesiąc kalendarzowej jesieni dobiegł końca, ustępując miejsca listopadowi. Nie był to miesiąc, który by się zapisał jakoś szczególnie w pamięci. Oczywiście uroczyście było obchodzone Święto Zmarłych i Dzień Zaduszny. Wcześniej porządkowaliśmy groby i to nie tylko swoich bliskich, ale także te zaniedbane, o które nie już miał kto zadbać.
1. listopada obowiązkiem było uczestnictwo we Mszy Świętej a później wizyta na cmentarzu. Chwila modlitwy i zadumy nad mogiłami bliskich co już odeszli od nas na Tamtą Stronę. Później świąteczny obiad, często w większym rodzinnym gronie i nasz ulubiony czas wolny. Tylko co z tego, skoro szybko robiło się ciemno. Skracaliśmy sobie długie jesienne popołudnia grą w karty czy planszówki. Czasami dyskusją nad przeczytanymi książkami. Poza tym, mieliśmy oczywiście oprócz zajęć szkolnych, swoje obowiązki i zadania w domu i jakoś to leciało. Muszę wspomnieć o jeszcze jednej ciekawej rzeczy. Dzień 2. listopada jest obchodzony w Tradycji Kościoła Katolickiego jako Dzień Zaduszny. Kiedyś zagadnęliśmy naszą Panią Historyczkę o starosłowiańską tradycję obrzędu Dziadów. Ktoś może się zapytać skąd taki pomysł. Ano przypadkiem wpadła mi w ręce II część „Dziadów” Adama Mickiewicza. Prawie z wypiekami na twarzy przeczytałem fragment, właśnie dotyczący obrzędów prowadzonych przez Guślarza.
Podzieliłem się wrażeniami z lektury z kolegami. Może jakieś wywoływanie duchów i gusła nie przypadły im jakoś specjalnie do gustu, ale ostatni fragment gdzie Guślarz mówi „… czas wspominać ojców dzieje…” już tak. Nasza nauczycielka przybliżyła nam pokrótce starosłowiański obrzęd. Wspomniała, że ta tradycja ma około 1000 lat. Składano ofiary za zmarłych, które miały zapewnić spokój zmarłym w zaświatach. Podobnie jak w obecnej Tradycji Kościoła Katolickiego, kiedy w Dzień Zaduszny modlimy się za naszych zmarłych lub prosimy ich o modlitwę wstawienniczą. Ale to tylko tak przy okazji. O wiele bardziej interesowały nas wspomniane „ojców dzieje”. Zresztą było to bardzo pożyteczne wypełnienie długich jesiennych i zimowych wieczorów.
Organizowaliśmy odczyty przygotowane przez nas samych, inscenizacje, czasami dyskusje. Zapraszaliśmy też starszych ludzi, świadków historii współczesnej. Dopiero z ich opowiadań, uzupełnianych usłyszanymi gdzieś w czasie spotkań dorosłych informacjami, wyłaniał się prawdziwy obraz naszej historii najnowszej. Jakże odmienny od obrazu malowanego w zakłamanych podręcznikach do historii. Dowiadywaliśmy się, jak w rzeczywistości wyglądała „przyjaźń” polsko-radziecka. Ponieważ dzisiaj są to sprawy powszechnie znane, nie będę się nad nimi rozwodził. Jednak w tamtych latach był to dla nas szok, że można tak bezczelnie kłamać. Mało tego. Dorośli zakazywali nam głośno mówić o zasłyszanych historiach. No to już dla nas było nie do pojęcia.
Dopiero kiedy byliśmy nieco starsi, pojęliśmy skąd te zakazy no i na czym polegała tak zwana „demokracja socjalistyczna”. Jak wspomniałem, nie będę tego tematu dłużej drążył, ale w skrócie wyglądało to tak: nie myśl, o nic nie pytaj, wykonuj ślepo co władza każe a będzie ci znośnie. A jeszcze jak gdzieś tam publicznie pokrzyczysz o konieczności popierania linii partyjnej, to może i premia się znajdzie albo orderek. Takie to były czasy, miejmy nadzieję, że odeszły na zawsze na śmietnik historii. Listopad miał się ku końcowi. Zanim pożegnamy listopad, jeszcze muszę wspomnieć o tradycyjnej zabawie andrzejkowej.
Odbywała się ona zawsze w ostatnią sobotę listopada. Warunkiem było, że zabawa musi odbyć się przed rozpoczęciem Adwentu. W tym czasie jakieś zabawy były zakazane i to wcale nie przez Kościół tylko przez rodziców. U nas natomiast pilnowała tego Babcia. Starsi szykowali jakiś drobny poczęstunek. Były wróżby, konkursy i kupa dobrej zabawy. Andrzejkową zabawą żegnaliśmy listopad. Ustępował on miejsce ostatniemu miesiącowi roku czyli grudniowi. Charakterystycznym dla grudnia było to, że wszyscy stawaliśmy się jakby grzeczniejsi. Chętniej wykonywaliśmy polecenia dorosłych, ba nawet z wyprzedzeniem. Dlaczego? Każdy na pewno się domyśli. Wiadomo 6. grudnia Św. Mikołaj i oczekiwane przez nas Boże Narodzenie. Tego Święta nie mogliśmy się wprost doczekać. Prezenty to jedno ale smakołyki w czasie Wigilii i Świąt to drugie.
Ale najpierw czekało nas przygotowanie do Świąt. Najgorsze chyba było obowiązkowe uczestnictwo w porannych Mszach Świętych. Tak zwanych Roratach. Były one odprawiane bardzo wcześnie z rana, bodajże o szóstej. Oczywiście udział we Mszy Świętej w żaden sposób nie zwalniał od obowiązków szkolnych i domowych. Jak już wspominałem, staraliśmy się nie marudzić ze względu na Mikołaja ale tutaj nawet Babcia czasami pozwoliła nam na absencję. Szczególnie jak łapał duży mróz czy padał mocno śnieg. Z pogodą zresztą różnie bywało. Początek grudnia był często niejako kontynuacją listopada z opadami deszczu i deszczu ze śniegiem oraz temperaturami w okolicach zera. Ale gdzieś około połowy miesiąca przychodziła już prawdziwa zima z kilkunastostopniowym mrozem i solidnym śniegiem, która trwała oczywiście z okresami odwilży do marca.
Zresztą czy ta pogoda była późnojesienna czy już typowo zimowa, nie miało to najmniejszego wpływu na przygotowanie do Świąt. Ponieważ były one podobne do tych z okresu Wielkiej Nocy nie będę się nad nimi rozwodził. Wiadomo, generalne porządki w domu, zakupy. Dziadek załatwiał wędliny na świąteczne posiłki. Babcia też odprawiała swoje czary w kuchni. My na ogół otrzymywaliśmy zadanie przyniesienia choinki z lasu. W tym celu trzeba było się udać do Leśniczego, który za dosłownie symboliczną opłatą sprzedawał wspomniane choinki. Oczywiście wskazywał miejsce skąd możemy je wyciąć. Zresztą każdy z nas znał las w okolicy miasteczka na pamięć. W czasie letnich wypraw na jagody i grzyby zapamiętywaliśmy miejsca gdzie rosły ładne świerki. Naszym celem był odległy o około 8 km Czarny Blok.
Tam przy stacji kolejowej rosło dużo świerkowej samosiejki. Leśniczy popatrzył na nas tak jakoś dziwnie. Słuchajcie, to nie jest bezpieczne. Tam jest kawał drogi. Zaczęliśmy protestować. Przecież to tylko z półtorej godzinki spaceru. Leśniczy uciął natychmiast te nasze dyskusje. Tak półtora godziny, ale w lecie bez obciążenia. Nie w zimie po nieprzetartych duktach leśnych, gdzie bardzo łatwo zgubić drogę. Ale tam. Kto by nas przekonał. Leśniczy machnął ręką, wydał nam kwity i kazał uważać. Niestety okazało się, że oczywiście miał rację. Był gdzieś 20, może 21 grudnia. W szkole trwała już przerwa świąteczno-noworoczna, ale poranne zakupy i jakieś inne obowiązki spowodowały, że u Leśniczego zameldowaliśmy się dopiero około 10:00. Tam też musieliśmy dość długo czekać. Kiedy mogliśmy nareszcie ruszyć w drogę, było już około południa. Dzień był ponury, prószył śnieg. Wiedzieliśmy, że w każdej chwili może przyjść śnieżyca a zmrok zacznie zapadać przy takiej pogodzie już około 15:00.
Nie było więc czasu do stracenia. Ruszyliśmy najszybciej jak się dało, ale marsz z sankami na które zabraliśmy piły i siekiery poprzez nieprzetarte drogi nie był łatwy. Dobiliśmy na miejsce około 14:00. Choinki były przez nas upatrzone już wcześniej. Wycięcie niewielkich w końcu drzewek nie zajmuje dużo czasu, ale śnieg który od rana prószył, teraz zaczął sypać bardzo gęsto. No to już wiedzieliśmy, że mamy pecha. Za godzinę będzie ciemno i nie ma mowy, żebyśmy zdążyli przed nocą wyjść z lasu. Chcieliśmy wykorzystać jeszcze ostatnie chwile dnia, żeby chociaż dotrzeć do głównego duktu prowadzącego do szosy. Dalej sobie już poradzimy. Łatwo było powiedzieć, trudniej zrobić. Szybko zapadający zmrok, coraz większa śnieżyca. Jakoś tam przymocowaliśmy drzewka do sanek i próbowaliśmy maszerować w stronę miasteczka. Śnieg sięgał nam już do połowy łydek, wiedzieliśmy że jest kiepsko, ale jak to się mówi, mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu.
W pobliżu pracowała brygada drwali i postanowili, właśnie w celu przetarcia leśnego duktu, wracać z pracy nieco inną drogą. Zdziwili się nieco na nasz widok. Rzecz jasna, próbowaliśmy grać chojraków, że co tam noc i śnieżyca. Ale w duchu odetchnęliśmy z ulgą. Nie wiem co by się stało gdyby nie ten dar niebios. Szybko zapakowaliśmy się razem z choinkami do przyczepy i już bez przygód dojechaliśmy do domu. Szczęściem, zabiegani dorośli jakoś zbytnio nie zwrócili uwagi na nasz nieco spóźniony powrót. Jeszcze ostatnie przygotowania i nareszcie nadchodził dzień Wigilii Bożego Narodzenia. Wcześnie rano musiałem gonić do sklepu po pieczywo. Później moim i Brata obowiązkiem było ubieranie choinki. Ile przy tym było dyskusji albo wręcz kłótni, czy bombki złote dajemy na dole czy na górze i tym podobnych. Często interweniowała Babcia. W końcu ukończyliśmy pracę i czuć już było atmosferę Świąt.
Nie mogliśmy już doczekać się Wigilii. Jeszcze muszę wspomnieć, że cały czas Adwentu obowiązywał post, może nie aż tak ścisłe przestrzegany jak Wielki Post przed Świętami Zmartwychwstania Pańskiego, ale jednak. Jeszcze pomoc w przygotowaniu stołu i nareszcie. Około godziny 18:00 rozpoczynaliśmy uroczystą kolację. Zawsze spotykaliśmy się w dużym gronie, oczywiście przyjeżdżali Rodzice a także nieco dalsza Rodzina. Kolację rozpoczynała wspólna modlitwa, później tradycyjne życzenia połączone z łamaniem się opłatkiem. I jak mówiliśmy, część oficjalna dobiegła końca, teraz jak zwykle uczta. Nie będę się wdawał w szczegóły. Potrawy na naszym stole nie różniły się specjalnie od tych tradycyjnych, powszechnie znanych. Barszcz z uszkami, kapusta z grzybami, karp smażony i w galarecie, śledzie przyrządzane na różne sposoby, później kutia, ciasto, kisiel z żurawiny, kompot z suszu. Dla nas ważniejsze było to, co znajdziemy pod choinką.
Wiadomo, że o takich prezentach jak teraz czyli laptopach, smartfonach i takich tam nie było nawet mowy. W tamtych latach nie ćwierkały o takich sprzętach nawet wróble. Ale czy to znaczyło, że mieliśmy mniejszą radochę z pary łyżew, nowej piłki, książek, czy kolejki elektrycznej. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach, towary nie były dostępne tak łatwo jak teraz. Trzeba było się nachodzić a nieraz coś można było załatwić „po znajomości”. Cóż to była po prostu inna epoka. Po kolacji około północy, Babcia zarządzała wymarsz do Kościoła na Pasterkę. Z sentymentem wspominam tamte czasy, bywało że padał śnieg albo niebo skrzyło się tysiącem gwiazd, ale za to trzymał trzaskający mróz. Pamiętam jakie niesamowite wrażenie robiła Pasterka. Wchodziliśmy do ciemnego Kościoła, kiedy wybijała północ, rozpoczynaliśmy Mszę Świętą kolędą „Wśród nocnej ciszy”. Wtedy zapalały się światła.
Kościół był pięknie udekorowany, kilkanaście sporych drzewek świerkowych dawało niesamowity leśny zapach. Msza trwała około godziny, następnie powrót do domu i spać, bo wiedzieliśmy, że rano nieuchronnie nastąpi pobudka, wymarsz na poranną Mszę, ale za to później czekało na nas świąteczne śniadanie już bez postu. Ech, naprawdę z rozrzewnieniem wspominam te kiełbasy czy szynki, które wyrabialiśmy sami. Dzisiaj już bardzo trudno kupić tej jakości wędliny. Po śniadaniu nareszcie mieliśmy czas wolny. Wspominałem już o naszych zimowych zabawach, czy spędzaniu wolnego czasu, nie będę się tutaj powtarzał. Z tym, że w Święta, najczęściej spotykaliśmy się na Lisiej Górze przy ognisku. Pozostałych kilka dni do końca roku, nie zapisywało się niczym szczególnym. Dorośli wracali do swoich obowiązków, my mieliśmy ferie. Czas wypełnialiśmy grą w planszówki, wspomnianymi już meczami hokeja na rzece (o ile była dostatecznie zamarznięta) czy innymi zabawami na powietrzu. W końcu musieliśmy spalić świąteczne smakołyki.
I nadszedł 1 stycznia roku 19…. Tradycyjna komenda „Wojtas, schodzisz do chlewika po opał”. W tym miejscu kończę te króciutkie wspomnienia. Może jeśli ktoś przeczyta to opowiadanie, opis wyda się zbyt wyidealizowany. Nie, nie było wcale tak idealnie. Mieliśmy jak zresztą każdy, obowiązki i zadania oprócz obowiązków szkolnych. Jeszcze o szkole. Niektórzy musieli chodzić do szkoły nawet po kilka kilometrów, bez względu na pogodę. Samochód był luksusem dostępnym dla bardzo nielicznych a PKS nie zawsze pasował. Za podpadziochy byliśmy karani, nierzadko dobrze bolał nas tyłek po otrzymaniu „nagrody”, ale też dorośli potrafili docenić nasze sukcesy. Zresztą sami też ciężko pracowali. Dużo osób, oprócz pracy zawodowej uprawiało też pole, także taka dniówka trwała latem 14-15 godzin. Niestety, pomimo ciężkiej pracy wszechobecny był alkohol i to zarówno ten z monopolu jak i wyrabiany we własnym zakresie tzw. „samogon”.
Wielu z moich znajomych, niestety poszło tą drogą, chyba nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, aż znaleźli się na równi pochyłej, kiedy powrót do normalnego życia jest już bardzo trudny. Byłem świadkiem wielu ogromnych życiowych tragedii, ale nie będę się wdawał w szczegóły. Te sprawy są dzisiaj powszechnie znane i wiadomo do czego prowadzi nadużywanie alkoholu. Drugą wadą było jakieś głupie przywiązanie do tradycji na zasadzie: “kto nie z naszych stron ten nic nie wart”. Zostawię to bez komentarza. Z drugiej strony, bardzo pozytywnym było mądre korzystanie z zasobów przyrody. Chodziliśmy przecież do lasu na grzyby i nie tylko. Karygodnym byłoby przyniesienie, powiedzmy pięciu koszy grzybów, z czego cztery wylądowałyby na śmietniku. To była żelazna zasada – zbieraj tylko tyle ile potrzebujesz.
Trudno mi wspominać tamte czasy bez sentymentu, przecież to w Puszczy Knyszyńskiej stawiałem swoje pierwsze leśne kroki, tutaj uczyłem się zbierać grzyby, odróżniać trujące od jadalnych. Wreszcie, nad rzeką stawiałem swoje pierwsze wędkarskie kroki, resztą jeżeli Paweł jako właściciel bloga pozwoli, o wędkarskich wyprawach napiszę szerzej. Do tej pory nie wymieniałem nazwy miasteczka. Po namyśle jednak ujawnię ją. Miasteczko nazywa się Wasilków i praktycznie łączy się z Białymstokiem. Rzeka to Supraśl. Wasilków swą nazwę zawdzięcza prawdopodobnie wasiłkom, czyli nieobrobionym kłodom dębowym, spławianym przez dzisiaj nieistniejący port rzeczny do Gdańska. Zresztą historia tamtych okolic jest bardzo ciekawa. Nie będę oczywiście próbował się nad nią rozwodzić, to jest temat na osobne, obszerne opracowanie, natomiast zainteresowanych odsyłam do bogatej literatury na ten temat.
Minęło wiele lat od tamtych dni. Dziadka i Babci już dawno nie ma pośród nas, jak również nie istnieje już nasz dom przy ulicy Dwornej. Wiadomo, czas płynie sobie swoim rytmem i nikt ani nic nie jest w stanie go zatrzymać. Wojtku, Magdo, Ulu, Tomku, Magdo, Janku, Mietku, Zbyszku, Sławku, może ktoś z Was przeczyta te słowa i wspomni nasze wspólne wyprawy do Puszczy czy na ryby, pomimo, że minęły już nie tylko lata, ale i dekady od tamtych dni.