Skip to content
Bukowińskie lato.
Sobota, 7. lipca 2018 roku. Imieniny miesiąca. Gdzie najlepiej świętować? Oczywiście w lesie. Pogoda do leśnej wycieczki wyśmienita. Napływ chłodniejszego powietrza z północy powoduje odczucie komfortu termicznego. W cieniu rześko i bardzo przyjemnie. Na pełnym Słońcu ciepło, ale nie gorąco, jak podczas napływu dusznych, zwrotnikowych mas powietrza.
Bukowińskie lato rozlało się po Grzbiecie Twardogórskim, niczym górski potok po burzy. Zachwycające i niezapomniane są te widoki. Pola i łąki, które przemierzałem bez najmniejszego trudu podczas zimy, teraz pokryły się dojrzałym zbożem, długachną kukurydzą, wszelkimi trawami i roślinami kochającymi je zarastać. Często ukrywają się tam dziki lub sarenki.
Głębia lasu wtopiona w zboże. Jak zwykły i zarazem niezwykły jest ten krajobraz. Kwintesencja wiejskich i rolniczych klimatów. Czy tylko ja – chłop z miasta – tak zachwycam się tym widokami? Rolnicy chyba wybaczą mi, że uszczupliłem ich pole o kilka kłosów, które… zjadłem. ;)) Tak, piszę poważnie. Robię tak od lat. Zrywam kilka kłosów i zajadam się ziarenkami. Chleb najlepiej smakuje prosto z pieca. Ziarna zboża – prosto z pola. ;))
Nieodłączna część bukowińskiego krajobrazu. Kilka domków wśród pól, łąk i lasów. Na pierwszym zdjęciu widziane od strony torów kolejowych. Na drugim zdjęciu – od skraju lasu po drugiej stronie wioski. Trzydzieści jeden lat temu te widoki urzekły mnie po raz pierwszy. Zresztą nie tylko mnie. Mnóstwo ludzi jeździło do Bukowiny. Całe rodziny. Od kilku-latków po dziadków i babcie.
Tymczasem przez te wszystkie lata, Bukowina w żadnym stopniu nie straciła na swojej magii i atrakcyjności. Te same widoki, które zachwycały mnie ponad ćwierć wieku temu, dzisiaj hipnotyzują w równym stopniu, a może i jeszcze bardziej, kiedy rok po roku odkrywam najbardziej urocze zakątki Wzgórz Twardogórskich.
W imieninowy dla lipca dzień, przy błękicie nieba, Bukowina po raz kolejny zadziałała jak narkotyk. Bardzo uzależniający i bardzo zdrowy w przeciwieństwie do “ludzkich” narkotyków. Potęga nieskończoności natury tkwi w jej ciągłej zmienności. Bo czy docenilibyśmy piękno lata, biel zimy i barwy jesieni, gdyby trwały cały czas? Nie. Świadomość przemijania jakby nakazuje nam zachwycać się chwilą, która już się nie powtórzy.
Zadziwiające jest to, że jeszcze nie ochłonąłem po emocjach z górskiego grzybobrania z Andrzejem i widokach, które mieliśmy podczas wycieczki, a już byłem “na głodzie”. Tak. Przyznaję. Jestem uzależniony od lasu. Bez względu na natłok spraw życia codziennego, ciągle myślę, kiedy i gdzie wyskoczyć do lasu. Leśny “narkotyk” działa krótko. Po powrocie do Wrocławia, zaczynam odczuwać leśny głód… ;))
Część Królewskiej Woli i królewska na niej kura. Mieszkając w wiosce o takiej nazwie, ma prawo nosić głowę wysoko. Zwykła polska kura. Szwędająca się po ogrodzie, przy polu i lesie. Ile w niej spokoju, piękna i prostoty zarazem. Określenie “kura domowa” do niej nie pasuje. Cały dzień chodzi samopas i tylko wieczorem wraca do kurnika aby odpocząć błogim, kurzym snem. ;))
Dojrzewają jeżyny. Szybciej niż zwykle. Za tydzień z hakiem można przyjechać na ich zbiór. Może się wybiorę. Sok lub wino z leśnych jeżyn to niebo w gębie. W przypadku tego drugiego jest jedno ale. Jedna wada. Za szybko “paruje”. ;)) Jeżyn w Bukowinie nie brakuje. Uwielbiają skraje lasów, miedze, a nawet środek lasu, gdzie wybierają miejsca oświetlone, najczęściej przy ogrodzeniach szkółek leśnych.
Pod koniec czerwca i na początku lipca coś tam popadało w Bukowinie. Jednak patrząc na wysuszoną ściółkę, byłem skrajnym pesymistą, jeżeli chodzi o grzyby. I ponownie muszę wrócić tu do tego, co napisałem na końcu relacji z górskiego grzybobrania z Andrzejem o “zaskakiwalności” lasu.
Jedna miejscówka. Enklawa “kotletowa”. Czubajki kanie. Kilkanaście sztuk. Zdrowe. Skąd się tu wzięły? Na skraju bardzo gęstego młodnika sosnowego. Czy ktoś je podlewał? Byłym nie mniej zaskoczony jak w czwartek górskimi prawdziwkami. Kiedy piszę te słowa, kanie już dawno “poległy” na rodzinnym obiedzie. ;))
Pierwsze kaniuchy w sezonie są najsmaczniejsze. Na dokładkę znalezione w czasie, kiedy złamanej olszówki się nie spodziewałem. Nie powiem, nakręciłem się tymi kaniami na maksa. Od razu wizja ukrytych koźlarzy lub prawdziwków w znanych miejscówkach, stanęła mi przed oczami. Z jednej strony nastawiłem się na jagody. Z drugiej – pomyślałem. Kurcze – do grzybowisk tak niedaleko. No jak, po takim znalezisku nie depnąć to tu, to tam…
Zanim obrałem grzybową taktykę, musiałem porobić trochę fotek imieninowym kaniom. Młodnik sosnowy, przy którym szedłem, ukrywał w sobie potężnego jelenia. W tej gęstwinie nie było możliwości zrobienia mu konkretnego zdjęcia. Prezentował się nad wyraz okazale, ale bardzo szybko znikł mi z pola widzenia.
Z grzybowego doświadczenia napiszę, że takie gęste młodniki są grzybowo nieprzewidywalne. Gdy przychodzi pora grzybobrań, a wilgotność jest na normalnym poziomie, można się w nim spodziewać wszystkiego. Wysypu podgrzybków, maślaków, prawdziwków, rydzów lub zielonek. Grzyby uwielbiają takie miejsca.
Nie da się po nich swobodnie chodzić. Trzeba być bardzo mocno schylonym. Czasami trzeba przejść parę metrów kucając, ale warto. Zwartość i gęstość drzew, często zniechęca grzybiarzy do buszowania w takich miejscach. Przypomina mi się podobne miejsce, które miałem w okolicach Międzyborza. Był to wrzesień 2010 roku.
Dochodziła godzina 15. Taszczyłem cały kosz i wiadro grzybów. Musiałem się śpieszyć, bo do pociągu było niewiele czasu. Wtedy przechodziłem właśnie przy takiem gęstym młodniku. Postawiłem mój zbiór na ziemi i dla czystego sumienia, wśliznąłem się do niego. A tam… Ponad 50 dorodnych prawdziwków. Przez nie ledwo zdążyłem na pociąg… Takich momentów się nie zapomina. ;))
Pojechałem tam ponownie za 4 dni. I pomimo, że w okolicy kręciło się kilku grzybiarzy, młodnik ponownie dał mi ponad 50. prawusów. Nikomu nie chciało się tam wejść, poza mną. Trzeba też pamiętać, że czasami można nie trafić z grzybami w gęstym młodniku, a wtedy, wyjdziemy z niego wyłącznie z igliwiem i pająkami za koszulą i w koszu. ;))
Grzyby potrafią rosnąć wszędzie, ale – tak jak drzewa – mają swoje skryte tajemnice. Czasami wybierają tzw. enklawy, zwane też miejscówkami, w której koncentrują swoje owocniki. Poza nimi, na próżno ich szukać. Takie grzybobrania są niezwykle emocjonujące, kiedy po kilku godzinach szukania i – być może – zniechęcenia – nagle rozbijasz grzybowy bank. ;))
Na koniec relacji z lipcowo-imieninowej wycieczki zostawiam bukowińskie aleje brzozowe, które przeszedłem w poszukiwaniu koźlarzy pomarańczowo-żółtych – jednego z moich “fanatycznych” gatunków. Wszystko przez te kanie, które nakręciły mnie na poszukiwania innych gatunków grzybów. ;))
Od razu napiszę, że nie znalazłem ani jednego koźlarza, kurki, maślaka, prawdziwka lub podgrzybka, bo te gatunki najczęściej rosną w tych miejscach. Za to odnalazłem coś innego. Coś, czego nie da się opowiedzieć i opisać żadnymi słowami. Żeby to poczuć i zrozumieć, trzeba tędy przejść.
Prostymi słowami napiszę. To taniec brzóz na tle błękitu nieba. Nie jest to walc. Ani cha-cha, flamenco, salsa, polonez czy tango. To hybryda wszystkich stylów. Partnerami są gałęzie brzóz i wiatr. Sceną błękit nieba. Entuzjastą i koneserem – ja. Na fotkach nie widać tańca. Ale wierz mi na słowo. Szum tańca gałęzi brzóz na tle letniego nieba to jeden z najpiękniejszych epizodów ciepłej pory roku. ;))
Są takie chwile i miejsca, gdzie nie potrzeba żadnych słów. Byłem tego świadkiem, a zdjęcia są tylko poszczególnymi kadrami z arcydzieła przyrodniczego przygotowanego przez las. Darz Grzyb! ;))
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies
Witaj Przyjacielu:)
Ty to zawsze masz fart:) Skąd te czubajki się wzięły przy tej suszy. Sprawa jest bardzo podejrzana. Przecież jest powiedzenie “…pragnie jak kania dżdżu…” Przyznaj sie masz tam jakieś prywatne poletko i podlewałeś je:) Kawałek bliżej Oleśnicy nie uświadczysz nawet złamanego psiaka, jeśli czytałeś mój wpis na blogu Marka.
Serdecznie pozdrawiam:)
Darz Grzyb Przyjacielu:)
Te kanie to rzeczywiście zagadka. W całym lesie – jak pisałem – nie ma złamanej olszówki, a tu kotlety wyrosły jak się patrzy. 😉
Oczywiście Twój wpis czytałem. 😉
Darz Grzyb i w las! 😉