facebooktwitteryoutube
O Blogu Aktualności Las Grzyby Pogoda Perły dendroflory Drzewa Wrocławia Wywiady Z życia wzięte Linki Współpraca Kontakt
Aktualności - 26 kwi, 2024
- 2 komentarze
Wiosenna wagabunda po Borach Dolnośląskich.

Wiosenna wagabunda po Borach Dolnośląskich.

Tegoroczny kwiecień przyniósł w pierwszej połowie miesiąca podmuch letniej pogody. Wegetacja wystrzeliła jak z armaty, aby później oberwać kwietniowo-pletniowym ochłodzeniem z silnymi przymrozkami. Pod koniec pierwszego tygodnia kwietnia, a więc w czasie, kiedy w powietrzu pałętało się jeszcze “kwietniowe lato”, razem z kolegą Łukaszem – wybornym kompanem leśnych włóczęg, wybraliśmy się w czeluści dzikości Borów Dolnośląskich…

Mamy sobotę, 6. kwietnia, mniej więcej godzinę po wschodzie naszej najjaśniejszej na niebie Gwiazdy. Zwierzyna pozostawiła wiele świeżych śladów, w leśnych ostępach widać mnóstwo ścieżek, wydeptanych przez kopytnych mieszkańców Borów.

Cztery hasła przewodnie, które towarzyszą naszej wyprawie:

Po pierwsze – WYWŁÓCZYĆ SIĘ ILE GIRY DADZĄ RADĘ ;)) – to tradycja w naszym przypadku,

Po drugie DZIKOŚĆ – czyli wleźć w takie miejsca, do których dochodzą tylko opętani lasem ;)),

Po trzecie KLASYKA – a więc spacer po sosnowo-wrzosowo-piaszczystych borach – wizytówce Borów Dolnośląskich,

Po czwarte – BABIE USZY! Tak, chcemy znaleźć babie uszy. ;)) To potoczna nazwa piestrzenic kasztanowatych (wiosennych grzybów trujących). 

Zachłyśnięci poranną magią Borów wyruszamy przed siebie! Idziemy ścieżką obok brzezinek i skupiska dębów czerwonych. Słonko nieśmiało wznosi się ku górze.

Zaczyna się robić coraz bardziej klimatycznie. Ba! Już jest bardzo urokliwie, przytulnie, czujemy się idealnie. Otacza nas śpiew porannego ptactwa, soczyste kolory świeżej zieleni, nad nami błękit nieba.

Wtarabaniamy się w skupisko świerków. Tam odprawiamy rytuał leśnego kręgu szyszkowego. Wzywamy moc Dolnośląskich Borów i prosimy leśne duchy o wspaniałą, udaną wyprawę! Czy nasze prośby zostaną wysłuchane? Podczas następnych 10-ciu godzin wszystko będzie jasne.

Naszym pośrednikiem jest nie byle kto, bo same leśne szychy! ;)) Władcy pędów i nasion, a więc dowodzący zdolnościami reprodukcyjnymi gatunku. ;))

Ze świerkowej gęstwiny wychodzimy na otwarte przestrzenie dzikich łąk pośród Borów! Ależ natchnienie! Czar w każdym calu. Delikatne wyschnięte źdźbła kołyszą się na tle lekko zachmurzonego nieba i prześwitującego Słońca.

Rozpoczyna się kunszt i gra barwami złotej porannej godziny. Zanim wejdziemy w leśne głębiny, będziemy przemieszczać się dzikością łąk, omijać rozlewiska wody i uważać, żeby nie wlecieć po pas w błoto.

Słońce podsyca atmosferę niepowtarzalności. Wychodzi i chowa się, raz emanuje silnej, innym razem blednie przez płynące pasma porannych obłoków.

Kiedy świeci mocniej, otoczenie wypełnia się złotym blaskiem. Jedyną w swoim rodzaju przyciemnioną jasnością. Niby wszystko widać, ale gdzieś tli się nutka ciemności. Jasność i ciemność grają w chowanego. 

Po wilgotnej zimie pozostały jeszcze rozlewiska, niektóre całkiem spore. Pod butami co chwilę plusk i chlup. Ostrożnie, pomału napieramy, gna nas wiatr przygody i zew leśnego zwariowania.

Wiosna wypełzła na dobre kwiatami i liśćmi. Trawy wzbijają z ziemi, a stare wyschnięte pokolenie trzcin, szeleści szorstko i tajemniczo.

Wzdłuż rowu z wodą rosną panny brzozy. Ich biało-czarne pnie, budzące najwspanialsze uczucia, działają oczyszczająco i energetycznie.

Na łąkach podziwiamy miejsca dzikie, zalane wodą. Niedostępne, skrywające w głębi leśne moczary i szuwary.

Podchodzimy do nich najbliżej jak się da. Wsłuchujemy w wydobywające się dźwięki, szelesty, jakby jakieś szepty i mowę wiatru. Chyba coś lub ktoś tam siedzi… 

Za chwilę dwa dorodne żurawie podrywają się do góry i odlatują gdzieś daleko. Przez dłuższą chwilę słyszymy ich gardziele, chyba nas “opiórkały”, że zakłóciliśmy im spokój. ;))

Po drodze co chwilę zerkamy na nogawki od spodni i strzepujemy kleszcze. Nawyłaziło tego dziadostwa co nie miara. Jedyny plus to ich spore rozmiary, co pozwala je szybko dostrzec i strącić. Innych plusów nie posiadają, za to mogą pochwalić się tysiącem minusów. ;))

Przed nami ostatni odcinek dzikich łąk, z każdym krokiem zbliżamy się do lasu.

I… Już jesteśmy w lesie. Teraz to na dobre będziemy podążać do wnętrza Borów Dolnośląskich. Wybieramy trasę mocno zróżnicowaną, którą czasami określam “szlakiem – kalejdoskopem”. Wystarczy spokojnie iść, a las perfekcyjnie “kręci” różnorodnością. 

Sosny i brzeziny dominują na wstępie. Las budzi się do życia, pobudzony anomalnym ciepłem. W powietrzu latają owady, między innymi dorodne trzmiele.

Grzyby nadrzewne robią swoje, w ściółce wystaje czaszka zwierzęcia, które dawno zakończyło swój żywot. 

Hektary lasów są nasze! Sosnowy świat przedzielony zieloną ścieżką, tak wygodną i miękką, że można stąpać boso.

Przechodzimy obok młodników i spoglądamy na rów, w którym nie ma wody. Przecież w zimie tyle padało. A jednak są miejsca, w których woda przestała płynąć.

Po kilkunastu minutach Słońce ponownie wychodzi zza chmur, temperatura idzie do góry, a my już “przepadliśmy”. Odbiliśmy od drogi, przechodzimy przez środek wybranych hektarów sosnowej enklawy.

Zaczynają się krzewinki leśnych borówek. Niektóre już kwitną! To o miesiąc szybciej niż zazwyczaj. Aż strach pomyśleć, jak wyglądają obecnie po tych cholernych przymrozkach. 

Wkrótce to ocenię na bukowińskiej i międzyborskiej ziemi. Nie pamiętam takiego roku, w którym pierwsze kwiaty na jagodnikach można było oglądać w pierwszym tygodniu kwietnia.

Ze ściółki wystają owocniki jakiegoś gatunku rozczłapanych grzybów. Może to przerośnięte szyszkówki, ale chyba jednak coś innego.

Dochodzimy do innej drogi, która jest wyściełana martwą trawą i skupiskami wrzosów. Na jesieni przy takich dróżkach rosną borowiki… Można pomarzyć. 

W innym lesie jagodniki wyglądają jak w maju, są już ulistnione. To wszystko wygląda przepięknie, ale i niepokojąco, ponieważ widmo przymrozków było znaczne i niestety się ziściło.

Młode pokolenie lasu wzbija się ku górze. Rośnijcie drzewka zdrowo i wesoło zanim nowe pokolenie leśników was przetrzebi. ;)) 

Po drodze widzimy kilkanaście sosen oznaczonych literą “E” czyli egzemplarzy ekologicznych, wyłączonych z różnych przyczyn z gospodarki leśnej. Zazwyczaj są to drzewa dziuplaste.

Jedno z nich jest szczególnie obficie przyozdobione dziuplami (na zdjęciu widać tylko kilka, na całym drzewie było ich bez liku). Chyba dzięcioły miały tu zawody/mistrzostwa w dziuplowaniu na czas. ;))

Za to kopytne urządzały sobie konkursy spałowania, wykorzystując w tym celu młode drzewa wycięte przez drwali w ramach trzebieży i zabiegów czyszczących gospodarcze sośniny.

Kolejne fragmenty lasów i ściółka staje się grubsza, poduchowata, pokryta skupiskami mchów. Miękkość i delikatność to teraz nasze główne przewodniczki wyprawy. 

Ten przytulny fragment lasów jest wstępem do większej dziczy, którą już widzimy na horyzoncie. Idziemy do niej z łapczywością, wręcz na leśnym głodzie. ;))

Jest to fantastyczny teren. Leśna dzikość zachowuje się tu jak podstępne bagno. Wciąga powoli i systematycznie. Najpierw trochę szarości, nieco więcej gęstwiny, kilka powywracanych drzewek.

Część leżących sosen to skutek przeprowadzonych trzebieży. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i znajdziemy się tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć. 

Jak na razie wycieczka jest bombowa i to dosłownie. Fragment tej bombowości wystaje z ziemi. Rdza przeżera żelastwo, ale w środku nadal może być aktywny proszek. Przenigdy nie powinno się ruszać takich żelaznych “grzybków”. 

I wreszcie pod stopami zapada nam się grunt. Jest dziko, jest wspaniale! Masywne kłębuszki mchów przyprawionych trawskiem i liśćmi są zjawiskowe! Pod nimi chlupie woda. Miejscami zapada się w nich cały gumowiec. Czujemy się tak, jak to było w kultowej scenie filmu “Krzyżacy”, kiedy Maćko z Bogdańca walczył na trzęsawisku z Wielkim Mistrzem Zakonu Krzyżackiego. ;)) 

Musiała tu przejść jakaś wichura, która w pasie o niewielkiej szerokości powaliła sporo drzew. Na moje oko są to klasyczne zniszczenia po zjawisku microburst.

Kilka drzew oparło się na sośnie, która nie wywróciła się i obecnie jest dla nich żywym wspornikiem.  

W tej szarej dzikości dostrzegliśmy zwierciadło wody. Zapytaliśmy – lustereczko – powiedz, kto jest najpiękniejszy? Odpowiedź była szybka – na pewno nie wy! ;))))   

To był punkt kulminacyjny kilku hektarów wewnątrz-borowej dzikości. Za nią zaczynały się poukładane, proste knieje sosnowej klasyki. 

Temperatura w cieniu przekroczyła 22 stopnie C. W pełnym Słońcu zrobiło się wręcz gorąco. Zadaliśmy sobie pytanie – czy to kwiecień, a może przełom maja/czerwca? 

Spotkaliśmy kilka dorodnych brzózek, takich naprawdę rasowych, rzadko spotykanych w lasach. Usiedliśmy w ich pobliżu i dokładnie obejrzeliśmy piękne, lasem malowane sylwetki.

Na jednej z sosen dostrzegliśmy pułapkę feromonową na jakiegoś szkodnika. Być może w otoczeniu było ich więcej.

Za to następna sosna ma wyrytą w korze spałę żywiczarską. Drzewa z takim znamieniem to obecnie rzadka osobliwość, ponieważ wiele lat temu zaprzestano pozyskiwania żywicy w ten sposób. Chociaż do końca to nie wiadomo, czy rzeczywiście jest to spała. Brakuje mi charakterystycznego nacięcia “na jodełkę”, ale z czasem mogło ono zaniknąć na skutek odpadania kolejnych płatów kory.

W środku Borów, kilka kilometrów od skraju lasu dochodzimy do ukrytej, cudnej polany. Wokół niej kwitną krzewy, latają pszczoły i inne zapylacze.

Teraz podziwiamy dwa światy. Leśną polankę i siną dal Borów. W harmonii i pięknie współtworzą atmosferę tego, co dwa wariaty – jeden z Wałbrzycha, drugi z Wrocławia ubóstwiają.

I to był moment, w którym wariatom wzięło się na wspominki o grzybiarzach, z którymi jeździliśmy razem do lasu i uczyliśmy się grzybowego rzemiosła. To byli ludzie lasu, zaszczepili w nas patrzenie na niego w każdy możliwy sposób i wypracowali instynkt, który bez względu na porę roku podpowiada, żeby sprawdzić, czy coś kluje się w ściółce. ;))

Nasza wyprawa ponownie zrobiła się bombowa. To był pocisk, którego nazwałem pociskiem-żmiją, bowiem “wygrzewał” się na Słońcu jak przystało na zygzakowatą gadzinę. ;))

Po przejściu wielu hektarów sosnowej klasyki, wciąż rozmawiając o przeszłości, grzybiarzach i grzybobraniach, które nigdy już nie wrócą i pozostaną tylko w naszej pamięci, doszliśmy do miejsca, w którym zaczyna się kompletnie zaczarowany świat brzóz.

Jego początek zaakcentowany jest oczkiem wodnym, całkiem głębokim (dna nie widać, chociaż woda jest przejrzysta). Spełnia on również funkcję zbiornika przeciwpożarowego.

Za nim znajdują się jedne z najpiękniejszych brzezin tej tajemniczej i miejscami mocno dzikiej części Borów. Kiedyś określiłem tego typu brzeziny “brzozowiskami”. W oddali uciekały dzik i kozioł. Rozpoczął się biało-czarny trans w otoczeniu tysięcy brzózek!

Słońce jak na zawołanie, rzucało światłem i cieniami, podkreślając atmosferę niezwykłości i uroczystego spektaklu. Zamilkliśmy, tylko szliśmy bardzo powoli i próbowali wchłonąć to, co brzeziny z serca Borów chcą nam przekazać.

Chociaż drzewa milczą, możemy się od nich nauczyć bardzo wiele. Drzewa mówią do nas całymi sobą i wbrew pozorom, mają nam BARDZO DUŻO DO POWIEDZENIA!

To nie jest przypadek, że dawni ludzie upatrywali w drzewach wielką mądrość, uczyli się od nich cierpliwości, trwania bez względu na przeciwności losu i czerpali z drzew energię dla swojej duszy.

Kiedy przeszliśmy przez energetyczny świat brzóz, ponownie znaleźliśmy się pod wpływem żywicznych aromatów sosen. Ponieważ zrobiło się naprawdę gorąco jak na kwiecień, sosny zapachniały nam wspaniale.

Podeptaliśmy przez zielone knieje, puszyste mchy, piaszczyste przestrzenie. Doszliśmy do uroczych dróg i ścieżek.

Minęło wiele minut, idziemy przez dróżki, po bokach i na środku rosną zwarte kępy wrzosów. Kultowe krzewinki w suchym, ubogim i zapiaszczonym środowisku.

I spotykamy wyjątkowe rozlewiska! W tym miejscu taka ilość wody świadczy o wyjątkowo mokrej zimie. Z reguły jest tu sucho jak pieprz. Łukasz stwierdza, że nie pamięta czegoś takiego, a przyjeżdża tu od wielu lat.

Drogę musimy obejść po bokach, przy okazji uważając, żeby i tam nie wlecieć do wody, bo każde zagłębienie terenu jest nią wypełnione.

W pobliżu spoglądamy na jeszcze jedną brzeziną, wciąż zatopioną w pozimowej szorstkości i szarości. 

Z niżej położonych terenów, pomału idziemy łagodnie ku górze. Kałuże natychmiast zanikły, leśny kalejdoskop zakręcił w zwierciadle sosnową górkę.

Znajdujemy stare purchawki, chyba z zeszłego sezonu, bo nie wierzymy, że to mogą być tegoroczne owocniki. Wysuszone na wiór, zmumifikowane, chociaż dziwię się im jak przetrwały w takim stanie, kiedy w zimie było tyle wilgoci.

A może jednak wyrosły niedawno? Nie kurzą zarodnikami, ale zasiewają w nas dużo niepewności. Obok sosnowych borów, przechodzimy przez skupiska topoli osiki.

Topole ubarwione są mchami i porostami. Pod ich koronami leży dywan rozkładających się liści. Idziemy po nim. Wydzielają resztki zapachów zeszłorocznej jesieni.

Mchy otulają podstawy pni drzew, a my szukamy babie uszy. To są miejsca, w których kiedyś znaleźliśmy piestrzenice. Teraz nie ma ani jednej sztuki.

Chyba jednak ich nie znajdziemy. Przeszliśmy ponad połowę zaplanowanej trasy i nie znaleźliśmy ani jednej sztuki. Za to widzimy liczne ślady po zwierzynie.

Ze zwartych kompleksów leśnych wychodzimy na piaszczystą ścieżkę, ciągnącą się wzdłuż pasu przeciwpożarowego. Jest to charakterystyczny element leśnego świata Borów Dolnośląskich.

Nagle Łukasz radośnie obwieszcza! Są! Piestrzenice kasztanowate czyli poszukiwane babie uszy! Chociaż bardziej pasuje do nich określenie “wiosenne mózgownice leśne”. ;))

Kilka sztuk, w większości mięsistych i dorodnych. Oficjalnie uważane za trujące i niebezpieczne, spożywane przez grzybiarzy “elektryków” po solidnym wygotowaniu lub innej obróbce termicznej.

My nie mamy zamiaru eksperymentować i nie planujemy ich spożywać. Za to uwielbiamy je podziwiać i fotografować. Mają też wspaniały grzybowy zapach.

Jedna z nich umościła się we wrzosach, jak jesienny borowik sosnowy. Piestrzenice są mózgokształtne i bardzo daleko im do klasy borowików, podgrzybków, koźlarzy, czubajek, zielonek, kurek lub rydzów. Jednak są unikatowe bo tylko one mogą nazywać się mózgami runa leśnego. ;))

Stanowisko babich uszu zaliczone i obfotografowane. To były bardzo emocjonujące chwile. Pokrzepieni tym radosnym akcentem, idziemy dalej naprzód.

Przecinamy w poprzek pas przeciwpożarowy, panuje kwietniowa aura imitująca wczesne lato. Bory kręcą kalejdoskopem różnorodności od samego rana, ku radości dla dwóch włóczęgów.

W końcu za pasem, skręcamy w lewo i teraz będziemy maszerować przez oazę sosnowych borów, idealnych na podgrzybki w sezonie grzybowym.

Widoki prawie jak w lipcu czy czerwcu, a mamy przecież dopiero końcówkę pierwszego tygodnia kwietnia. Dziwne to wszystko, chociaż piękne.

Jagodniki mają już liście, nad obumierającą brzozą pastwi się owocnik huby. Po przejściu sporego odcinka przez przepiękne bory, ponownie spotykamy babie uszy.

Dużo babich uszu. Rosną wzdłuż drogi, jakby je ktoś posiał. Po jednej i drugiej stronie, a także na środku. Na ziemi i w trawie.

Chociaż wyglądają świetnie, to tak mięsistych i dużych owocników jak na pierwszym stanowisku już nie znajdujemy.

Ale i tak wyglądają wspaniale. Gdybyśmy je chcieli wziąć ze sobą to spokojnie po małym koszyku dalibyśmy radę nazbierać. Jednak ponownie odradzam ich spożywanie, wbrew “fejsbukowemu” trendowi, gdzie grzybiarze “elektrycy” chwalą się ich konsumpcją. A jak wiadomo – elektryk myli się tylko raz. ;)) 

W sumie to po drodze znaleźliśmy jeszcze ze 2-3 większe skupiska piestrzenic i kilkadziesiąt luźno porozrzucanych owocników.

Teraz przed nami pojawiły się kolejne duże kałuże. Taki widok niezmiernie cieszy, a nie wszystko wysuszone na wiór, jak to coraz częściej ma miejsce podczas późnej wiosny i w lecie.

Około 75-80% wyprawy jest już za nami. Przejdziemy przez kolejne, niezwykle urocze knieje i bory, jednak pozostała nam jeszcze wisienka na włóczęgowskim torcie…

Na razie upajamy się czerwcem w kwietniu. Dosłownie takie mamy wrażenie. Tylko brak owoców jagód świadczy o tym, że jesteśmy jeszcze w innej porze roku, niemniej pogoda oszalała.

Za tymi przepastnymi borami, postanawiamy sobie skrócić drogę, czyli odbić od głównej drogi na szagę. Tam czeka na nas jeszcze jeden wyjątkowy dziki zakątek.

Zielone bory bardzo szybko znikają, pojawia się grząski teren, widać coraz więcej wody i tylko jedno przejście, którym jest stara zapomniana grobla ciągnąca się przez środek tej dzikości.

Co to za cudne miejsce! Życie wokół tętni, za kilka tygodni wszystko tak pozarasta, że zrobi się tu dolnośląsko-borowa dżungla.

Wiele (a właściwie przeważająca ilość) miejsc jest niedostępnych, ledwie dajmy radę przedrzeć się przez powalone drzewa i zatarasowaną ścieżkę.

Po ponad 30-minutowym przeciskaniu się jak wąż w szczelinie, udaje nam się wypełznąć na bardziej przyjazne dla stóp lasy.

Ale wciąż jest dziko! Piękne miejsca, urokliwe zakątki! Niektóre drzewa zachwycają dorodnością.

Przykładem jest ten świerk, który mocarnymi korzeniami trzyma się ziemi, z której wykiełkował.

Co chwilę jest na czym oko zawiesić. Chociaż jesteśmy już nieco zmęczeni, o znużeniu nie ma mowy. Rozkręciliśmy dobrze naoliwioną maszynę leśnych wariatów, która kręci się i kręci. ;))

Mijamy brzozę na “szczudłach”. To jest dopiero majstersztyk! Zastanawia się… Zwiać z lasu czy nie zwiać? ;))

Jeszcze kilkadziesiąt metrów i wyjdziemy na prostą drogę. Warto było wejść w tę dzicz, która tak szybko jak się pojawiła, tak chyba jeszcze szybciej zniknęła.

Pomału zbliżamy się do końca wyprawy, odurzając zapachami wiosennych kwiatów. Wszystkie punkty wyprawy zaliczone z nawiązką. Poranny rytuał szyszkowy zadziałał. ;))

Wczesnokwietniowa wagabunda okazuje się kalejdoskopem różnorodności, o którym napomknąłem na początku wpisu. Jak zaczął się kręcić od rana, tak kręcił się do samego końca.

Kończymy tam, gdzie zaczynaliśmy. Zatoczyliśmy okrąg. Od dzikości, poprzez klasyczne bory, w towarzystwie ukochanego leśnego świata, hipnotyzujące brzeziny i w końcu z kasztanowatym bogactwem babich uszu, aby ponownie przejść przez borową klasykę i dzicz!

Dystans, który nasze giry przeczłapały nie jest wyjątkowo imponujący, ale ponad 20 km pękło. Zatem nasza norma (która właśnie wynosi minimum 20 km) została wyrobiona. ;))

Nadchodzi maj i czas kolejnych wypraw oraz rozpoczęcie Tour De Las & Grzyb 2024! To już za moment, już za chwilę… ;)) Kierowniku Łukaszu, szykuj się! ;))

DARZ BÓR I GRZYB!

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Twitter
  • Blip
  • Blogger.com
  • Drukuj
  • email

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

  • krzysiek z lasu //27 kwi 2024

    Cześć Paweł
    “opętani lasem”
    świetnie to ująłeś!
    Zaczytałem się tak że poczułem jak bym tam był 😉
    Magia Borów Dolnośląskich jest przeogarniająca!
    Pozdrawiam 😉

    • Paweł Lenart //28 kwi 2024

      Dzięki! To sformułowanie oddaje stan naszego umysłu. 😉
      Pozdrawiam i Darz Grzyb!