Skip to content
HISTORIA GRZYBOBRAŃ POCIĄGOWYCH
CZĘŚĆ 3/5.
1992-2002 NAJLEPSZE LATA
ROK 1992 – PIERWSZY WYJAZD ZA ZIELONĄ GÓRĘ – DO BUDACHOWA
Po wyjątkowej i uroczystej przysiędze, złożonej w bukowińskim sklepiku, zainicjowanej przez Romka, rozpoczął się najbardziej niesamowity okres w grzybobraniach pociągowych wrocławskich grzybiarzy, skupionych wokół leśnego kultu. Już sam rok 1992, przyniósł mi niesamowitą dawkę emocji i cennego, leśno-grzybowego doświadczenia. Emocje po przysiędze jeszcze nie opadły, a mój ojciec dostarczył mi kolejnej dawki esencji leśnego szaleństwa.
Ponieważ w 1992 roku, jesienny sezon grzybowy na Wzgórzach Twardogórskich, w tym w Bukowinie został mocno ograniczony przez suszę, to pod koniec września, miałem przyjemność po raz pierwszy w życiu pojechać za Zieloną Górę, która była mi znana dotychczas jedynie z niesamowitych opowieści ojca i całej, grzybowej paczki. Dla mnie był to wręcz mityczny wyjazd, wyobrażałem sobie zielonogórskie lasy jak jakąś magiczną krainę, do której tylko nieliczni mają dostęp. Na pomysł wypadu za Zieloną Górę, wpadł Jurek i Romek, a kilku innych grzybiarzy, w tym mój ojciec, natychmiast go podchwycili.
W końcu stało się – 26 września 1992 roku, „wylądowaliśmy” około godz. 22:00 na wrocławskim Dworcu Głównym PKP i wykupiliśmy bilety do mitycznej Bytnicy. Taktyka była następująca – dojechać do Rzepina pociągiem pośpiesznym o nazwie „Ślązak” i tam „cofnąć” się pociągiem osobowym do Bytnicy, ponieważ pociąg pośpieszny – rzecz jasna – nie zatrzymywał się na małych wioskach, które były celem grzybiarzy.
Ale, jak to w życiu bywa – możemy sobie planować, a życie zmodyfikuje nam ten plan. Tak było również tym razem. Zanim jednak ruszyliśmy z Wrocławia, wielką sztuką było w ogóle wsiąść do pociągu i to nie byle jakiego. ;)) 12 wagonów, zapchanych grzybiarzami do granic pojemności. Nie martwiliśmy się tym ponieważ mieliśmy wykupione miejscówki. Zresztą „Ślązak” był pociągiem, obarczonym koniecznością rezerwacji miejsc.
Gdy odszukaliśmy nasze miejsca, zobaczyliśmy 8 Ślązaków, którzy w najlepsze rozsiedli się na naszych miejscach. Ojciec z Romkiem i Jurkiem weszli do przedziału i grzecznie powiedzieli, że mamy tu wykupione miejscówki. Ślązaki, swoją specyficzną i przemiłą do słuchania gwarą odpowiedzieli: „my tokże momy”. Okazało się, że konduktor wypisał im miejscówki, pokrywające się z naszymi. Miałem wątpliwą przyjemność w praktyce zobaczyć, co oznacza termin „zdublowane”. ;))
Widać było, że w kilku towarzyszach grzybowych „zagotowało się”. Jeden powiedział: “Niech on tu przyjdzie, już mu pokażemy, że tak się nie robi”… Mówiąc po śląsku „w pysk by ino zarobił”. ;)) Konduktor doskonale wiedział, że narozrabiał i przez całą trasę nie przyszedł. Pozostał problem – co robić? Ponieważ Jurek i Romek często mieli ze sobą „płyn do rozmowy” ;)), toteż postanowili go wykorzystać, żeby dogadać się z miażdżąco przeważającą nas liczebnie, śląską paką.
Romek z rozbrajającym uśmiechem na twarzy, postawił „płyn do rozmowy” na stoliku i powiedział: „Panowie, może jakoś się dogadamy? Konduktor zawinił, a my nie będziemy się kopać. Wszak my chłopy z mózgiem, a nie szkapiny w natarciu”. Atmosfera natychmiast się rozluźniła. Jeden ze Ślązaków wpadł na pomysł, zamienienia się co godzinę w kwestii siedzenia. Ustąpili nam miejsca i powiedzieli, że za godzinę oni usiądą, a my będziemy stać. Po następnej godzinie – ponowna zmiana. Wszyscy zaakceptowali to rozwiązanie. Ponieważ ja byłem najmłodszy, miałem w tym towarzystwie taryfę ulgową. Jeden ze Ślązaków powiedział, że młody ma siedzieć całą drogę bo inaczej ojciec będzie mnie tachać na plecach. ;))
Przed lub po godzinie pierwszej w nocy, dokładnie nie pamiętam, przyjechaliśmy do Zielonej Góry. Po drodze trochę pospałem. Za to Romek miał niespożyte siły. Opowiadał o swoich grzybowych podbojach w taki sposób, że Ślązacy słuchali go z wybałuszonymi oczami. Wspomniany „płyn do rozmowy” jeszcze bardziej wszystkich nakręcał”. ;)) Romek doskonale grał w brydża, karty miał zawsze przy sobie.
Okazało się, że śląskie towarzystwo to także karciarze pełną gębą. Grali, opowiadali dowcipy, rozmawiali o grzybach. Czas szybko mijał w bardzo miłej atmosferze. Pamiętam, że w Zielonej Górze była na kolei jakaś usterka, ponieważ postój trwał około godziny czasu. Grzybiarze mówili, że to nie szkodzi ponieważ skróci się nam czas oczekiwania na pociąg osobowy z Rzepina do Zielonej Góry. Czas jednak, skrócił się nam znacznie bardziej.
Po odjechaniu z Zielonej Góry, wypatrywałem przez uchylone okna na wąskim korytarzu, nazwy stacji, która miała być naszym celem, czyli Bytnicy. Pociąg śmignął przez stację bardzo szybko, ale niedługo potem, zaczął zwalniać. W końcu zwolnił do tego stopnia, że wydawało się, iż zaraz się zatrzyma. I faktycznie tak się stało. Pociąg stanął pod semaforem, na którym paliło się czerwone światło. Kilku grzybiarzy natychmiast na to zareagowało, krzycząc: „to Budachów!!!”. Pociąg zatrzymał się przy samej stacji. Na reakcję grzybiarzy, nie trzeba był długo czekać.
Ponad połowa pociągu „wysypała” się na stacji. My również. Ojciec powiedział, że zna dobrze Budachów i tam też można bardzo dobrze nazbierać grzybów. Przyszliśmy na stację i teraz miał nastąpić dla mnie dłużący się okres oczekiwania na świt, żeby wystartować do lasu. Ale nic z tego! Taka opcja z grzybowymi maniakami nie przeszła! Po zjedzeniu kanapek i napiciu się gorącej herbaty z sokiem oraz około półgodzinnej rozmowie, Romek z Jurkiem, powiedzieli do mnie: Paweł! Zobaczysz, jak się zbiera grzyby za Zieloną Górą! Było gdzieś około 4-tej z rana. Ciemno, jak w jaskini. Noc była przepiękna, bezchmurna i gwiaździsta. W oddali od miejskich świateł, dopiero widać potęgę i różnorodność nieba. Przy okazji, widać też, jacy jesteśmy mali w porównaniu do ogromu kosmosu.
Po odpoczynku, posileniu się i omówieniu taktyki grzybobrania, grzybiarze rzucili hasło: „czas w las”. Pomyślałem sobie… Zgłupieli? W taką noc? Jednak za chwilę, wszystko było już jasne i to dosłownie. Każdy z tych zapaleńców miał ze sobą latarkę. Mój ojciec miał dwie, o czym nie wiedziałem i czym sprawił mi ogromną niespodziankę. Jedna była dla mnie. Potężny halogen na 4 baterie R20. Radość nieprzeciętna! To było coś nieprawdopodobnego, czego wcześniej jeszcze nie doświadczyłem. Romek powiedział, że do najlepszych miejsc grzybowych jest około 7-8 kilometrów.
„Spokojnie, pomału będziemy iść i przed świtem dotrzemy na miejsce. Tam jeszcze trochę poczekamy, a później będziemy kosić”. Jurek był dzień wcześniej na zwiadach na dworcu i wspomniał, że grzybiarze wracali z pełnymi koszami. Ależ to były emocje! Szliśmy w kilkanaście osób (część pociągowej paczki ze Śląska do nas dołączyła). Mijaliśmy wiejskie chałupy, w oddali szczekały psy a nad Budachowem „unosiła” się legenda, którą podsycały, spadające co jakiś czas meteory. Wiedziałem już, że widząc „spadającą gwiazdę” należy pomyśleć sobie jakieś życzenie. Moim, było nazbieranie całego kosza grzybów.
W lesie, grzybiarze zaczęli się rozchodzić w różnych kierunkach. Ślązacy także dobrze znali te tereny i mówili, że nie będą nam wchodzić w drogę. W końcu, pozostałem tylko ja z ojcem, Romkiem i Jurkiem. Na chwilę zgasiliśmy latarki. Nic nie było widać. Dreszczyk emocji i gęsia skórka, ale niesamowicie mnie to kręciło. ;)) Jurek powiedział, że jesteśmy już prawie na miejscu i możemy poczekać, aż się rozjaśni. Powiedział, że zaraz przyjdzie i na chwilę się oddalił.
Ojciec z Romkiem usiedli na jakimś pniaku, a ja nerwowo świeciłem po drzewach, zachwycając się nocnym lasem. Za chwilę Jurek głośno zawołał: „Paweł, pozwól tu na chwilę!” Pośpieszyłem wartko i zaniemówiłem… Jurek na latarce, znalazł 4 wielkie, przepiękne prawdziwki! To było szaleństwo. Jurek powiedział – „na zachętę i początek grzybobrania – są twoje”.
Wskazał mi też dróżkę, którą miałem się przejść i poświecić latarką. Stało się to, co było dotychczas tylko w sferze moich marzeń. Zacząłem zbierać prawdziwki w środku nocy. Nawet nie potrafię opisać emocji, które przeczołgały się przeze mnie. ;)) Ojciec z Romkiem także zaczęli zbierać grzyby jeszcze na latarce.
Trafili w podgrzybki. Mnóstwo podgrzybków. Romek zawołał: „Panowie, szlachta leśna – dreptajcie rozważnie i ostrożnie bo podepczecie leśne skarby. Jest ich tu mnóstwo. Jak się rozjaśni, to miną trzy godziny i kosze będą pełne.” Pierwszy raz w życiu zobaczyłem tak nieprawdopodobny wysyp grzybów.
Wprawdzie kilka razy już kosiłem z ojcem grzyby w Bukowinie w sporych ilościach, ale to, co zobaczyłem w Budachowie, rzuciło mnie na kolana i dało nowe spojrzenie na wysypy grzybów. Jak już dobrze się rozwidniło, nie było chyba takiego kawałka budachowskich zagajników, w których nie byłoby grzybów. 80% wysypu to były podgrzybki. Przepiękne, twarde, zdrowe i młode. Klasyczne, jesienne „czarne łebki”. Plecaki i kosze postawiliśmy w jednym miejscu i zbieraliśmy je do czapek, które bardzo szybko zapełniały się aromatycznymi i przepięknymi grzybami.
Następnie, przenosiliśmy je do koszy. I tak w kółko. Tam, gdzie obok sosen, rosły też brzózki lub dęby i buki, znajdowaliśmy prawdziwki i koźlarze pomarańczowożółte. Romek miał rację – po około 3 – 3,5 godzinach, kosze były już pełne. Zrobiliśmy sobie zasłużoną przerwę na odpoczynek i jedzenie. Chociaż ja byłem w takim „amoku”, że nawet z kanapką w zębach, chodziłem po lesie i co trochę przynosiłem kolejne grzyby ;)).
Powrót z lasu, odbył się w tempie co najmniej trzy-krotnie wolniejszym niż z rana z uwagi na ciężar grzybów, które dźwigaliśmy. Ojciec tachał ich ze 25 kilogramów, mój koszyk, ważył o mniej więcej 10 kg mniej. Podobną ilość, co ojciec, miał Romek i Jurek. W drodze powrotnej z lasu, robiliśmy kilka przerw, żeby odpocząć. Po drodze jeszcze znajdowaliśmy grzyby, które, jakby nie chciały wypuścić nas z lasu. ;))
Na skraju lasu, Romek zatrzymał się, przeżegnał i odmówił modlitwę. Powiedział mi, że to bardzo ważne, aby podziękować Bogu za udaną wycieczkę, za zbiory i za to, że wracamy cali i zdrowi. Powiedział też, że przed wejściem do lasu należy zawsze poprosić Najwyższego o pomyślność i czuwanie anioła stróża. Romek był bardzo wierzącym człowiekiem. Nawet w ostatnich latach życia, kiedy ciężko chorował, dziękował Bogu za każdy dzień i za to, że udało mu się przeżyć ponad 60 lat.
Pociąg powrotny mieliśmy o godzinie 12:08. Był to skład osobowy, a w Zielonej Górze, przesiedliśmy się na pociąg pośpieszny do Wrocławia. Wróciliśmy umordowani, wymęczeni, ale jakże szczęśliwi. Jeden wyjazd, załatwił sprawę grzybowych zapasów zimowych. Jurek z Romkiem wspomnieli jeszcze mojemu ojcu, że jestem już „w lesie”. Zapytałem o co chodzi? Romek odpowiedział – „Widzisz młody. Z lasem jest tak, że jak już go połkniesz, to w nim zostaniesz. Ty właśnie to zrobiłeś”. ;)) Była i jest to wielka prawda. ;))
LATA 1992-2002 BUKOWINA RZĄDZI!
Następne sezony grzybowe w latach 1993 – 2002, nasza grzybowa paczka, zawsze rozpoczynała uroczyście w maju i kończyła w listopadzie, zgodnie ze złożoną przysięgą. Oczywiście w Bukowinie Sycowskiej w sklepie. Cały, podstawowy skład z dnia 12 września 1992 roku był zawsze w komplecie. Nie było telefonów komórkowych, a wszyscy dokładnie wiedzieli, kiedy odbędzie się uroczystość rozpoczęcia lub zakończenia sezonu.
W międzyczasie, wieść o „tajemniczej” przysiędze, zaczęła się rozchodzić wśród grzybiarzy. Niektórzy do nas dołączali. Nieraz tak bywało, że u Mietka w sklepie i na ogrodzie nie było miejsca. W czerwcu i w lipcu, jeździliśmy na jagody i maliny. W sierpniu na jeżyny i grzyby, które przeważnie już miały pierwsze wysypy. A jesień była już grzybowym szaleństwem w czystej postaci. Bywały też lata, kiedy grzyby – i to w całkiem sporych ilościach – zbierało się w maju.
Trafiały się też sezony z nieprawdopodobnymi wysypami lipcowymi, np. rok 1993 i 2000. Ten drugi do dzisiaj pozostaje absolutnym fenomenem, jeżeli chodzi o wczesne wysypy. Chodzi o to, że po bardzo suchym i upalnym maju oraz czerwcu, w lipcu przyszły obfite deszcze i ochłodzenie, które wygenerowały wysyp praktycznie wszystkich grzybów jesiennych i późnojesiennych.
W lipcu, zbieraliśmy m.in. gąski zielonki, opieńki, nie wspominając już o fenomenalnym wysypie prawdziwków, podgrzybków i koźlarzy. W latach tych, także kilka razy jeździliśmy za Zieloną Górę. Poznałem lasy w Bytnicy, Pliszce i Gądkowie Wielkim. Zaliczyłem też dwa wypady do Puszczy Noteckiej do miejscowości Miały. W 2001 roku, na dobre zacząłem też poznawać Bory Dolnośląskie, przede wszystkim Wierzbowę Śląską, Studziankę i Leszno Górne, ale trafiały mi się też wypady do Węglińca, Zebrzydowej lub Zagajnika.
Rok 2001 był spod znaku grzybów. Już w sierpniu, grzybów było bardzo dużo, a wrzesień przyniósł skomasowany i fenomenalny wysyp prawdziwków. Pobiłem wtedy swój dotychczasowy rekord – w ciągu 4,5 godziny, znalazłem 668 prawdziwków. Był to wysyp bardzo zdrowy. Jeden na 100 prawdziwków trafiał się robaczywy. Do dzisiaj starzy grzybiarze wspominają ten rok. Podobny był rok 2010. Wracając do rekordu 668 sztuk borowików szlachetnych. Mój numer telefonu zaczyna się od liczby 668. To nie przypadek. ;)) Zawierając umowę z operatorem, zażyczyłem sobie tej liczby na początku numeru. ;))
W tych latach, wydarzyło się tak wiele, ciekawych i interesujących historii, że, – uwierz mi – naprawdę niezmiernie ciężko było mi wybrać te, które opisuję na blogu. Zdecydowałem się na dwie. Pierwszą nazwałem „Naukami Mistrzów”, a drugą „Turniejem Czterech Stacji”, w którym to po raz pierwszy, „pokonałem” Mistrzów.
NAUKI MISTRZÓW
Mając wokół siebie wielkich nauczycieli, którzy byli dla mnie po prostu grzybowymi Mistrzami, pobierałem nauki, których nie ma w żadnej książce, atlasie i innej publikacji na temat grzybów. Grzyby można znać w nazewnictwie łacińskim i wyrecytować wszystko to, co jest o nich napisane w danym atlasie, ale jak nie jeździsz do lasu i nie poznasz praktyki grzybowego rzemiosła to teoria nic nie da.
Mistrzowie, których opisałem w drugiej części “Historii grzybobrań pociągowych”, charakteryzowali się bardzo zmiennym podejściem do szukania grzybów. Każdy z nich miał też swoje, ulubione gatunki lasów i teorie na temat występowania poszczególnych gatunków grzybów. W pierwszych latach największym nauczycielem był oczywiście mój ojciec, ale nic nie stało na przeszkodzie, aby rozwinąć, czy wzbogacić grzybową pasję o inne teorie i praktyki.
Numerem jeden był oczywiście Jurek. W latach 90-tych kilka razy z ojcem i Jurkiem jeździłem wspólnie do lasu, aby poznać jego nieprawdopodobną sztukę wyszukiwania grzybów. Jurek reprezentował szkołę „ekstremalną”, jeżeli chodzi o szukanie grzybów. Zawsze powtarzał, że wchodząc do lasu, należy dokładnie sprawdzić kilka, skrajnie różnych miejsc, aby dowiedzieć się, jakie gatunki grzybów w danym dniu, rosną najlepiej.
Ta skrajność polegała na sprawdzaniu wszelkich, możliwych rodzajów i typów lasu, ich skrajów, wyrobisk po-żwirowych, starych borów, młodników sosnowo-brzozowych, rowów, bagien itp. Jurek pokonywał podczas grzybobrań bardzo duże odległości, nawet 20 km w ciągu jednej wycieczki.
Jak już odnalazł „klucz”, czyli wywęszył, który gatunek grzybów w danym dniu najlepiej owocnikuje, przemierzał spore odległości w poszukiwaniu miejsc optymalnych dla grzybowego lidera w danym dniu. Oczywiście przy wysypach podgrzybków nie było wielkiej filozofii – po prostu wchodziło się w bory lub zagajniki i kosiło się. Ale Jurek kochał prawdziwki, koźlarze (czerwone, pomarańczowożółte), rydze, zielonki, kurki i to za nimi głównie „latał” po lasach.
Zaszczepił to we mnie. Obecnie, nie wyobrażam sobie jechać do lasu i nie przejść co najmniej 12-15 kilometrów. Chyba, że nastawiam się wyłącznie na podgrzybki i odwiedzam tylko kilka miejsc, albo jadę np. na jagody. Jurek miał fenomenalne wyczucie terenu. Spojrzał na drzewa, ściółkę, rodzaj gleby i dokładnie mówił co i gdzie znajdziemy. Zawsze powtarzał, że nie tylko rodzaj gleby jest ważny i gatunki drzew, ale również ich wiek, stanowisko (czy od strony zachodniej, północnej itp.), ukształtowanie terenu i roślinność towarzysząca danemu miejscu.
Drugim mistrzem był Romek – król prawdziwków. W pociągu „chodziły” o nim legendy. Mówiono, że część grzybów kupuje bo niemożliwością jest, aby sam nazbierał w krótkim czasie tyle prawdziwków. Był czas, kiedy i ja tak zaczynałem myśleć. Zmieniło się pod koniec sierpnia 1994 roku, kiedy rozpoczął się pierwszy wysyp grzybów. Romek zabrał mnie i ojca na wspólną wycieczkę, co w przypadku jego bukowińskich wypadów było fenomenem, ponieważ w bukowińskie lasy, zawsze chodził sam i nikogo nie chciał brać ze sobą.
Później mi to wytłumaczył. Z grzybowej paczki wszyscy się znali i każdy chodził w swoją stronę. A ludzie, którzy chcieli się z nim zabrać do lasu pod wpływem impulsu, często zbyt pazernie podchodzili do grzybobrań i nie chciał ich wprowadzać na gotowe, nie wiedząc, czy będą zachowywać się zgodnie z etyką i kodeksem honorowym grzybiarza. Romek zachowywał się w ten sposób, że jak już nazbierał pełne kosze grzybów, to każdego następnego spotkanego grzyba zostawiał w lesie. Choćby był to najpiękniejszy prawdziwek.
Nie postępował tak, jak wielu innych grzybiarzy, którzy, np. ściągali koszule, wiązali i jeszcze ładowali tam grzyby. Romek zawsze powtarzał, że zostawia wszystkie grzyby w lesie, jeżeli już ma pełne kosze. Mówił, że las to wszystko widzi i dlatego zawsze daje mu tyle grzybów. Coś w tym było. Jak chodziłem z Romkiem po lesie to doszedłem do wniosku, że miał noktowizor, rentgena i lunetę w oczach w jednym. Przeszedłem w jednym miejscu tam i z powrotem.
Po tym samym miejscu, także tam i nazad, przeszedł mój ojciec. Znaleźliśmy 5 prawdziwków. Romek przeszedł po nas i wyciął 16 sztuk… ;)) To nie był jeden raz podczas tej wycieczki, kiedy nas w ten sposób zaskoczył. Zrobił tak kilka razy. Ojciec nazwał go czarodziejem, bo jak inaczej można było go nazwać??? Romek przed śmiercią mocno zmagał się z chorobą, która męczyła go od 15 lat. Kiedyś powiedział mi, że 90% grzybów rozdaje lekarzom, którzy trzymają go przy życiu.
Trzecim Mistrzem, z którym miałem przyjemność chodzić po lasach był Józef – specjalista od alei brzozowych w poszukiwaniu koźlarzy pomarańczowożółtych. Znał chyba każdą, bukowińską aleję, gdzie rosły brzozy. Co więcej – wiedział – w którym dniu, która aleja ma najwięcej koźlarzy. Był niekwestionowanym ekspertem od koźlarzy. Bardzo dużo opowiadał mi o piekle wojny, którą przeżył i która odcisnęła na nim ogromne piętno. Jego oddział partyzantów, walczył z Niemcami po lasach Wielkopolski.
Widział rozstrzeliwanie bezbronnych ludzi i kobiet z małymi dziećmi. Miał wielkie poczucie winy, że nie zawsze udało mu się uratować ludzi. Opowiadał też o okropnych cierpieniach Polaków w więzieniu przy ul. Kleczkowskiej we Wrocławiu. Niemcy potrafili w celi, przeznaczonej dla kilku osób, upychać 50 mężczyzn. Ci, którzy byli w środku, żywcem dusili się i umierali. Naprawdę szkoda, że nie ukazała się jego książka z tymi wszystkimi historiami. Byłaby to bardzo wartościowa rzecz dla historyków i narodowej pamięci o tych wydarzeniach.
TURNIEJ CZTERECH STACJI
Do całości, leśnego kultu wrocławskich grzybiarzy dorzuciłem coś od siebie. Wśród grzybowej paczki, poza tematyką leśno-grzybową, często poruszaliśmy też tematykę sportową. Syn Jurka grał w młodzieżówce drużyny piłki nożnej i często nam o nim opowiadał. Ja lubiłem różne dyscypliny sportowe, przy czym z tych zimowych, zakochany (zresztą do dzisiaj) byłem w skokach narciarskich. Nie było jeszcze „Małyszomanii”, a i tak siedziałem i oglądałem skoki, gdzie tylko można było.
W 1998 roku, kiedy moje doświadczenie grzybowe było już na wysokim poziomie, wpadłem na szalony pomysł… Jadąc do Bukowiny pociągiem, po drodze mija się trzy stacje, tj. Dobroszyce, Grabowno Wielkie i Twardogórę Sycowską. Wykombinowałem sobie, aby zorganizować Turniej Czterech Stacji. ;))
Nazwę oczywiście zaczerpnąłem ze skoków narciarskich i Turnieju Czterech Skoczni. Kiedy powiedziałem o tym grzybowej paczce, realizacja pomysłu, potoczyła się lawinowo. Ustaliliśmy następujące zasady:
1) jedziemy na grzyby do lasu do każdej wioski w odstępach dwudniowych i zbieramy grzyby (oczywiście każdy osobno) od rana do godz. 14:00;
2) spotykamy się na stacji o godz. 14:00 i komisyjnie ważymy grzyby oraz zapisujemy wyniki w notesie. Józio miał ze sobą przenośną wagę na sznurku, która mogła zważyć ciężary do 25 kg,
3) turniej wygra ten, który podczas tych czterech wycieczek, nazbiera najwięcej grzybów,
4) nagrodą główną jest skrzynka dobrego piwa. ;))
Zainteresowanie turniejem było bardzo duże. Pierwszy Turniej Czterech Stacji, czyli Dobroszyce, Grabowno Wielkie, Twardogóra Sycowska i Bukowina Sycowska, wystartował we wrześniu 1998 roku. Były to czasy, kiedy – po pozytywnym zdaniu egzaminu na studia – miałem wreszcie wolny wrzesień. I znowu niesamowite emocje!
Kilku czołowych grzybiarzy (w tym Jurek) nie wystartowało w zawodach z uwagi na pracę w tygodniu, ale był m.in. Romek, Ścigany, Józio, Czesiu, Heniu i Irka. O całej ceremonii i przebiegu zawodów jest zbyt dużo do napisania (co najmniej dwadzieścia stron).
Na pewno, na potrzeby tej mini-historii warto napisać, że rok 1998 był dla mnie kolejnym przełomem w poznawaniu lasu i świata grzybów. Kiedy zakończyliśmy ostatnie zawody w Bukowinie i podsumowaliśmy wagową ilość grzybów, zebranych przez uczestników przez cały turniej, okazało się, że najwięcej grzybów nazbierał… Paweł Lenart. Powtórzyłem ten wyczyn na przełomie września/października 1999 roku i w lipcu 2000 roku. Były to jedyne zawody grzybowe, w których brałem udział i które trzy-krotnie wygrałem.
Na pewno nie byłbym zwycięzcą, gdyby startował Jurek, ale on nie mógł jechać do lasu w dniach roboczych z uwagi na pracę. Chociaż – jak sam mówił – robota mu kompletnie nie szła, kiedy odbywały się zawody i skręcało go w żołądku, że nie mógł być z nami. ;)) Nawet sformułowanie, które grzybowa paczka często powtarzała, że “uczeń przerósł mistrzów” odbierałem bardzo skromnie ponieważ zawsze powtarzałem, że to dzięki nim, osiągnąłem taki poziom i to oni zawsze pozostaną dla mnie Mistrzami.
Jeżeli kiedyś znajdę czas (może w lesie) ;)) i zdecyduję się na wydanie książki, co będzie niezwykle trudne, właśnie z uwagi na brak czasu to opowiem znacznie więcej ciekawostek z życia grzybowej paczki. I tak niezmiernie się cieszę, że znalazłem trochę czasu i mogę Ci przekazać chociaż część z nich. Do 2002 roku, grzybowa paczka przeżyła swoje najlepsze lata.
Towarzyszyło nam poczucie jedności i myśl, że stworzyliśmy coś wyjątkowego w skali krajowych grzybobrań pociągowych. Chociaż z perspektywy czasu i dystansu do minionych lat oceniam, że nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. To jest nieistotne. Było to coś wielkiego, niesamowitego i to się liczyło.
W kwietniu 2003 roku, oczekiwałem z niecierpliwością na wyznaczenie daty rozpoczęcia sezonu w Bukowinie. Jednak stało się coś, co już na zawsze zmieniło bieg historii w kulcie lasu wrocławskich grzybiarzy pociągowych. W okolicach Nadodrza spotkałem Cześka, którego wyraz twarzy wskazywał, że stało się coś bardzo złego. Było to w dniu 3 kwietnia. Po przywitaniu się, Czesiek zapytał mnie, czy wiem, co się stało? Odpowiedziałem, że nie wiem.
Wówczas Czesiek z łamiącym głosem powiedział: “Dwa dni temu Jurek powiesił się. To nie jest niestety prima aprilis Paweł”… Szok i niedowierzanie. Nie mogłem pojąć i zrozumieć, co się stało? Tak wspaniały człowiek i główna siła napędowa naszej paczki, odszedł od nas w taki paskudny sposób. Majowe rozpoczęcie sezonu nastąpiło, ale w ciszy i w żalu. Nikt nie miał wątpliwości, że coś się skończyło, a nasza grzybiarska paczka, straciła swoją podporę, niczym przewrócone drzewo. O systematycznie gasnącej gwieździe naszej grzybowej paczki, napiszę w części czwartej.
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies
1 KOMENTARZ