Skip to content
JAK “PRADZIAD” NAUCZYŁ NAS POKORY
Niedziela, 28 kwietnia 2019 roku. Wyprawa do Czech za namową mojego kolegi – Piotra. Cel: Pradziad, czyli najwyższy szczyt (góra) o wysokości 1491 m n.p.m. (podawane są też wysokości 1492 m n.p.m., 1493 m n.p.m. lub 1495 m n.p.m. oraz dokładniejsza 1491,3 m n.p.m.)
w paśmie górskim Wysokiego Jesionika (cz. Hrubý Jeseník), w północno-wschodnich Czechach, w obrębie gminy Malá Morávka. Jest najwyższym szczytem Jesioników (cz. Jeseníky), Śląska Czeskiego, Górnego Śląska i Moraw, piątym w całych Czechach, a zarazem najwyższym szczytem Sudetów Wschodnich.
Kierownikiem wycieczki i przewodnikiem mianujemy wspaniałego i wiernego towarzysza wyprawy – karelskiego psa na niedźwiedzie. Wprawdzie my nie przyjechaliśmy na niedźwiedzie, ale mamy pewne poczucie bezpieczeństwa, że kierownik wyczuje szybciej misia, niż misiu nas.
Jazda z Wrocławia trwała około dwóch godzin. Punktualnie o godzinie 8:00 czasu polskiego i czeskiego, startujemy z wysokości około 800 m n.p.m. Dwa “dziady” + czworonożny przyjaciel, zaczynają gramolić się na Pradziada. ;))
Wiosna została w dole na nizinach, tutaj jeszcze bardziej zimowo niż wiosennie, generalnie coś na kształt naszej połowy marca. Niby cosik zielonego się pokazuje, ale dominacja szarości krajobrazów jest przeważająca. Gdzieś tam wyżej, widać resztki śniegu. Mnie natomiast, urzekają potoki górskie, spiętrzone od topniejącego śniegu.
Niektóre, górskie świerki, zażywają rześkiej kąpieli korzennej. Według planu, na Pradziadzie powinniśmy się znaleźć za 3 godziny, czyli o jedenastej. Pogoda przyjemna, orzeźwiająca, z przewagą zachmurzenia, ale nie pada. Aura sprzyja wędrówce, bo chłód powoduje, że człowiek nie poci się i nie sapie.
Widoki ukazują się coraz wyższe i ciekawsze, chociaż liczniejsze “śniegowiska”, jakby pomału przeprogramowywały nas na myśl, że czarna ziemia do samego szczytu w tym dniu to utopia. Idziemy niebieskim szlakiem, niezbyt stromym i niezbyt trudnym. Dla przeciętnego wędrowca, raczej przystępnym.
Obserwuję pieczołowicie górskie drzewostany świerkowe, w dużym stopniu zniszczone przez korniki. Ale można też spotkać dorodniejsze i wyróżniające się okazy, jak chociażby ten trójpniowy dziwoląg o kandelabrowym ukształtowaniu jednego z pni.
Czesi pouczają o niewyrzucaniu śmieci. I słusznie, temat ten jest cały czas aktualny ponieważ nieroztropnych i niepełnosprawnych kulturowo “Januszów” i “Grażyn” turystyki jest cały czas sporo. Śmieciarze to chyba zmora każdej nacji.
Szlak systematycznie zwiększa swoją atrakcyjność i trudność. Jest coraz więcej śniegu, błota, strumieni i poczucia “ciapności” i “chlapowatości”. Odwilż na całego. Dobre buty w takich warunkach to podstawa udanej wspinaczki.
Kierownik wycieczki jest w siódmym niebie. Tarza się w śniegu i generalnie płyną z niego szczere uczucia radości i ogromnej satysfakcji. Co ważne – przez całą wycieczkę, pies jest trzymany na smyczy, nie tylko ze względów bezpieczeństwa, ale też zgodnie z obowiązującymi przepisami.
Pierwszym, większym celem jest czeska Barborka, gdzie można przycupnąć i odpocząć w schronisku. My nie myślimy o odpoczynku, ale raczej o utwierdzeniu się w myśli, że dobrze idziemy, i że stamtąd do Pradziada będzie już blisko.
Zanim jednak dochodzimy do Barborki, w obiektyw łapię truchła świerków z hubami. W mglistej, wilgotnej i jeszcze zimowej scenerii, prezentują się świetnie. Taka “żywa, martwa” natura.
Poczucie “zatrzymania” się czasu, przerywane jest szumem górskich potoków i zmieniającym się natężeniem mgły i zamgleń. Klimat z kategorii “nie da się opisać”. Jest po prostu wspaniale!
Pod Barborką, mamy dość strome podejście, które w tym dniu miało swój duży stopień trudności przez zalegający i “wciągający” śnieg w dosłownym tego słowa znaczeniu. Źle stawiając nogę, można było “zapaść” się metr niżej, przy okazji narażając się na niebezpieczną kontuzję.
Udało się nam bezpiecznie wgramolić i można rzec, że było to pierwsze ostrzeżenie Pradziada, żebyśmy nie kozaczyli, bo szczyt jeszcze nie zdobyty, a i droga powrotna przed nami…
Za Barborką na szczyt Pradziada wiedzie szosa, odśnieżona i bardzo przyjemna i łatwa do przejścia. Zatem największe trudności były już za nami. Albo, tak się nam wydawało… W każdym razie, jeszcze nie zdobywszy szczytu, stwierdziliśmy, że generalnie to łatwy ten Pradziad do zdobycia…
Po drodze odbywał się istny taniec mgły. Raz gęstniała do prawie niewidoczności, po czym wiatr szybko ją przepędzał w niższe partie gór. Nie mogłem się oprzeć, żeby coś z tego nie chapsnąć do obiektywu.
Gdzieś wewnątrz pęczniała w nas duma, że za kilkanaście minut, będziemy prawie 1500 m n.p.m. Tempo wycieczki było naprawdę dobre, co spowodowało, że jeszcze bardziej byliśmy zadowoleni ze wspinaczki.
Uwieczniłem też trzy ludzkie postacie, wracające ze szczytu i wyglądające tajemniczo w balansującej ostrością i natężeniem mgle. Po prawej stronie zobaczyliśmy prześwitującą wieżę na Pradziadzie. Cel był już bardzo blisko.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (teraz to pilot od telewizora się nazywa) ;)), mgła zaczęła ustępować, a naszym oczom ujrzały się rewelacyjne i wybitne krajobrazy, które wynagradzają nawet najcięższą wspinaczkę.
Mgła coraz bardziej odsłaniała zachwycające widoki. Widoki wolności i naturalnego piękna. Tylko skrzydeł nam brakuje, żeby w pełni poczuć tą wolność!
Z Pradziada rozciąga się jedna z najpiękniejszych panoram w Sudetach – obok Wysokiego Jesionika i sąsiedniego Masywu Śnieżnika z Górami Bialskimi i Złotymi sięgająca na wschodzie Beskidów Zachodnich i Tatr, Niziny Śląskiej na północy, Karkonoszy na północnym zachodzie oraz Austriackich Alp na południowym zachodzie.
I ponownie mgła “tańczyła” w rytmie podmuchów zimnego, górskiego wiatru, co trochę odsłaniając i przysłaniając tajemnice gór, głęboko ukryte w fenomenie natury i niepojętego piękna.
Chcąc-niechcąc, tu trzeba było się zatrzymać i podziwiać te cuda, tym bardziej, że mgła cały czas “straszyła”, że zasłoni widoki i nic nie będzie widać.
Na wierzchołku Pradziada znajduje się wieża przekaźnikowa RTV, mieszcząca w sobie również hotel, restaurację, a także stację meteo. Betonowa konstrukcja osiąga 162 metry wysokości (co w połączeniu z wysokością bezwzględną góry stanowi najwyżej położony punkt w Czechach i całych Sudetach – 1653 m n.p.m.), jej budowa była realizowana w latach 1977-1983.
Na wieży, na wysokości 72 metrów znajduje się taras widokowy, na który za opłatą można wjechać windą by podziwiać dookolną panoramę. Poprzedniczką dzisiejszej budowli na szczycie była kamienna wieża widokowa wzniesiona w roku 1903 w stylu pseudogotyckim o wysokości ok. 32 metrów. W latach 30-tych konstrukcji nadano imię Adolfa Hitlera, a podczas II wojny światowej mieściło się w niej obserwatorium meteo Wehrmachtu. Po wojnie wieżę zamknięto, w roku 1959 zawaliła się.
Stoi w bezruchu Pradziad z posępnym wzrokiem. Trzyma nieco zamaszyście gałąź, która nadaje jeszcze większej surowości wyglądu jego twarzy. Jego kamienne spojrzenie przekazuje pewną myśl: “Oj, wrocławskie dziady, wy mnie jeszcze popamiętacie. Już nigdy nie powiece, że zdobyliście mnie “lajtowo””. ;))
Przy samym szczycie, byliśmy około 20-25 minut przed zaplanowanym czasem. I rzeczywiście stwierdziliśmy, że w sumie to “lajtowo” zdobyliśmy Pradziada. Kwadrans przerwy na posiłek, ciepły napój i czas wracać.
Szczyt Pradziada porastają rozległe trawy piętra alpejskiego, poniżej występuje bór świerkowy regla górnego. Całość obejmuje rezerwat przyrody.
Klimat Pradziada jest surowy – średnia temperatura roczna wynosi ok. 1 stopień Celsjusza, wieją tu również silne wiatry, okresami nawet powyżej 200 km/h. Powyższe ma swoje dobre strony, gdy w dolinach panuje nieznośny skwar – tu, nawet przy bezchmurnym niebie, wiatr mocno schładza powietrze.
Dodam od siebie, że spojrzenie Pradziada jest równie surowe, co jego klimat. Zlekceważyliśmy ten niezwykle istotny element naszej wyprawy. Należy pamiętać, że Pradziad nie rzuca słów na wiatr, chociaż ten hula tu mocno i często…
Jeszcze kilka fotek z kategorii “jakie świetne funkcje w aparacie, pochwalę się, że umiem je zastosować. Po dwóch latach od nabycia aparatu…” ;))
W drodze powrotnej, karelski pies na niedźwiedzie spotkał się z wilczakiem czechosłowackim. Dwa, naprawdę wspaniałe i piękne psy! Okazały sobie pewien stopień psiej otwartości i sympatii, ale z gracją, zachowały też pewien dystans.
Z góry schodzi się szybciej, zatem asfaltem, w szybkim tempie, ponownie znaleźliśmy się przy Barborce, gdzie zaczyna się najtrudniejsza część wycieczki, czyli schodzenie oblodzonym, obłoconym, ośnieżonym, śliskim i Pradziad wie jeszcze jakim szlakiem.
Asem w rękawie było to, że już po nim szliśmy pod górę i wiedzieliśmy, jak wygląda i gdzie trzeba szczególnie uważać. Chociaż w takich warunkach to trzeba cały czas szczególnie uważać…
Mniej więcej w połowie drogi powrotnej, szlak rozwidla się. Można iść nadal, znanym nam już szlakiem niebieskim, można też urozmaicić sobie wycieczkę i wybrać szlak żółty, który na dole i tak spotyka się ze szlakiem niebieskim. Ponieważ “lajtowo” zdobyliśmy Pradziada, to dla urozmaicenia wycieczki, wybraliśmy szlak żółty…
Przebiega on bardzo blisko wartkiego potoku, po bokach mamy skały i niebezpieczne pochyłości, zwężenia oraz nierówności. Wszystko w koktajlu topniejącego śniegu, śliskiego jak trzydzieści trzy cholery podłoża, błota i licznych mniejszych/większych strumyków i wodnych stróżek.
Zanim na dobre zorientowaliśmy się w tym, co wybraliśmy, wpakowaliśmy się w niezwykle niebezpieczną drogę powrotną. Żarty się skończyły. Zdjęcia nie są w stanie oddać powagi sytuacji. Sam, kiedy piszę te słowa, zastanawiam się, co mnie jeszcze podkusiło, że miałem odwagę robić zdjęcia w sytuacji poważnego zagrożenia zdrowia, a nawet życia…
Resztki zdrowego rozsądku jednak zachowałem, bo w najbardziej niebezpiecznych miejscach zdjęć nie robiłem, a trzymałem się wszystkiego co się dało, żeby jakoś przejść dalej. To była walka o każdy metr! Piotr miał znacznie gorzej, bo cały czas musiał mocno trzymać psa, który kilka razy – gdyby nie mocna ręka Piotra, spadłby w przepaść.
Bezcenne okazywały się rosnące na pochyłościach drzewa, które służyły za zabezpieczenie. Ale stanowiły też pewną pułapkę, bo niektóre ich korzenie, wiły się tuż przy niewidocznym podłożu z powodu zalegającego śniegu. Jedno potknięcie czy poślizgnięcie i… kaplica.
W dole skały i rwący potok. Wszystko wiele metrów pod nami. W tym momencie nie myślałem o niczym innym, jak tylko o maksymalnym skupieniu się, żeby przejść to “pradziadostwo”. Oj, niech no dorwę tego Pradziada ze szczytu. Wyrwę go z ziemią i postawię za karę w najniższym punkcie Wrocławia… ;))
Były już takie momenty, że wydawało nam się, że to już koniec tych atrakcji, a tu jeszcze i jeszcze, kolejne zwężenia i niebezpieczne strome zbocza. Wreszcie, nie wiem po ilu minutach, wyraźnie zauważyliśmy, że najgorsze za nami. UFF…..
Pot lał mi się z czoła. Koszulkę można było wykręcać. Piotrek także miał dosyć, ale przeszliśmy, przeżyliśmy i uatrakcyjniliśmy sobie wycieczkę o 2000 procent. Wrocławskie dziady nie doceniły Pradziada! ;))
“Jak ma się chleb to nie szuka się bułek”. My tymczasem, nie doceniliśmy “chleba”, to otrzymaliśmy w gratisie całą “piekarnię”. ;))
To już znacznie bardziej ludzkie klimaty żółtego szlaku. Śnieg został wyżej, a nas przywitała wiosna, która zagościła w niższych partiach srogiego Pradziada.
Stan wielu lasów Pradziada jest dziadowski. Widać tu zarówno inwazję kornika, jak i wiatrołomy. Natura grzybiarza we mnie się odezwała, bo chciałem wytropić legendarną wodnichę marcową (jakbym mało przeżyć miał jeszcze). ;)) Wodnichy jednak nie spotkałem, chociaż sam byłem jak wodnicha… ;))
Końcowe etapy żółtego szlaku, który zapamiętamy do końca życia. Może w tych warunkach był tak ekstremalny, może w lecie jest znacznie łatwiej, ale nie zmienia to faktu, że ostatnim słowem, jakie użyjemy w opisie zdobycia Pradziada będzie “lajtowy”. ;))
Nigdy, przenigdy, nie lekceważcie gór. Czy to będą “lajtowe”, ups… góry 700-set/800-set metrowe, czy te z wyższych półek geograficznych. Nie mówcie, że zdobyliście, jeżeli nawet będziecie na szczycie, bo trzeba jeszcze wrócić… Góry (nawet te niższe) są wysokie i nie myślcie, że jesteście wyżsi!
Bądźcie czujni i ostrożni, ale kochajcie góry, bo w szumie górskiego potoku, zapachu lasu i w rześkim powietrzu, żyje duch piękna przyrody, pokory, przemijania i niepowtarzalnych wrażeń zmysłowych. Medytacja duchowa też jest tu mile widziana i wskazana. ;))
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies
Witaj Paweł:)
Tym razem powstrzymam się od komentarza. Należałoby nałożyć grubą grzywnę ale za zlekceważenie gór odebrałeś już srogą lekcję. Cóż powiedzieć chyba jeszcze raz powtórzę za Tobą, gór nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno lekceważyć. To jest żywioł! Ileż to razy “pseudoturyści” naśmiewali się ze mnie jak szykowałem się na wycieczkę górską. Drażniły mnie pytania a po co ci swetr jest ciepło, a po co ci sztormiak przecież nie pada itd itp. Paweł pozostawię to bez komentarza. Powiem jeszcze tylko jedno. Ten się śmieje kto się śmieje ostatni o czym “turyści” się niejednokrotnie przekonywali, cóż mądry Polak po szkodzie?
Serdecznie pozdrawiam
Darz Grzyb Przyjacielu:)
Ps.
Coś tam wspominałeś kiedyś, że reflektowałeś na fotki z Karpacza Śnieżka, Biały Jar etc ale coś temat ucichł i nie wiem czy jest aktualny.
Ps. 2
Paweł cos niedobrego dzieje się z blogiem. raz, że każe mi potwierdzać po kilka razy, że nie jestem robotem i zaznaczać obrazki a dwa przestały mi przychodzić powiadomienia o wpisach na pocztę
Ps3 a może byś reflektował na opis włóczęgi na Królową Karkonoszy wtedy chętnie służę opowiadankiem.
Cześć Wojtek. 😉
1) Z blogiem jest wszystko ok., to aktualizacja którejś wtyczki namieszała. Sprawdzę to. Nawet do mnie, jako administratora, przestały przychodzić powiadomienia o nowych wpisach.
2) Z potwierdzaniem, że nie jest się “robotem” to normalne. Dzięki temu, faktycznie nie rejestrują się na blogu roboty, których – przy braku tej funkcji, miałbym multum. Stanowi to pewną niedogodność, ale nic nie poradzę na to.
3) Jeżeli masz dobre fotki z Karpacza, Śnieżka, Białego Jaru itp. to prześlij. Opowiadanie o Królowej Karkonoszy także, chociaż jeszcze “kuleję” z Rokitą, za co Partia mnie zjedzie z góry na dół. ;))))
Pozdrawiam. 😉
Witajcie Towarzyszu Lenart:)
1) Skoro twierdzicie, że z blogiem jest wszystko ok to niech tak będzie. Te obrazki wiem, że są zabezpieczeniem przed powiedzmy nieproszonymi gośćmi ale dlaczego każe mi zaznaczać palmy, przejścia dla pieszych, hydranty, autobusy i co tam jeszcze po kilka razy:) No niech będzie przeżyję jakoś.
2) Fotki postaram się podesłać Ci w przyszłym tygodniu. Opowiadanie będzie oczywiście w dalszym czasie. Ty jak mówisz “kulejesz” z Rokitą a ja z Opowieściami kresowymi. NO nic w końcu je skończę:)
A i jeszcze jedno Towarzyszu Coś tam wspominaliście, że macie jakieś Bardzo Ważne Partyjne sprawy do omówienia. Służę czasem po niedzieli. Teraz wyjeżdżam w delegację do Wiednia na zaproszenie Wiedeńskiego Komitetu Partii, będziemy omawiać wpływ jodłowania tyrolskiego na populację boletus alpine. Temat dość interesujący dlatego chętnie się podzielę ustaleniami i obserwacjami poczynionymi u Towarzyszy Austryjackich:)
Serdecznie pozdrawiam
Darz Grzyb Przyjacielu:)
Cześć Wojtek. 😉
1) Powiadomienia o nowych wpisach powinny już przychodzić.
“Te obrazki wiem, że są zabezpieczeniem przed powiedzmy nieproszonymi gośćmi ale dlaczego każe mi zaznaczać palmy, przejścia dla pieszych, hydranty, autobusy i co tam jeszcze po kilka razy:) No niech będzie przeżyję jakoś” – cieszę się. 😉
2) Co do opowieści – nie zające, nie uciekną. 😉
3) Po niedzieli będę bardzo zajęty, zarówno służbowo, jak i prywatnie. Dam Ci znać, kiedy będę mieć chwilkę.
Darz Grzyb Pierwszy Sekretarzu! 😉