Skip to content
Kto z nami szedł do lasu 22 lipca 1995 roku?
22 lipca 1995 roku. Tak 1995 roku. To nie pomyłka. Minęło ponad 27 lat od tego dnia, w którym z ojcem i kilkoma znajomymi z paczki wrocławskich grzybiarzy, wędrowaliśmy do lasów Bukowiny na jagody. Była to jedna z wielu wypraw, jakie w tamtych czasach wspólnie planowaliśmy i wdrażaliśmy w życie. Dzięki notatkom, które sporządzałem po każdej wycieczce, jestem w stanie ze szczegółami wrócić do tamtych minionych i niepowtarzalnych klimatów Bukowiny Sycowskiej lat 90-tych.
W tym dniu w moim notatniku zapisałem, że na jagody wybraliśmy się z Romkiem “Łabędziem”, Marianem “Manusiem”, Józefem “Ściganym” oraz drugim Marianem o ksywce “Jagiellończyk”. Zatem było nas sześciu, bo pisząc “wybraliśmy się”, mam na myśli mnie i ojca. Wówczas miałem 16 lat. Wycieczka ta w dalszym czasie jej trwania, nie wyróżniała się niczym niezwykłym, w porównaniu do innych jagodowych podbojów w tamtych czasach. Jednak jej początek po wyjściu z pociągu na stację i następne kilkadziesiąt minut, zapisały się jako najdziwniejsze, które przeżyliśmy na szlaku od stacji, przez drogę obok chlewni do wejścia w bukowińskie lasy.
Kiedy w radosnych nastrojach o poranku wysiedliśmy z pociągu i zaczęliśmy maszerować po kostce brukowej w kierunku fragmentu wsi oraz jagodowych lasów, podszedł do nas bardzo odświętnie ubrany facet. Wyglądał tak, jakby urwał się z jakiejś uroczystości. Był średniego wzrostu, szczupły, na nogach miał wypastowane buty. Był przyodziany w garnitur, białą koszulę i krawat. Byliśmy przekonani, że wraca z jakiś miejscowych baletów. Nieznajomy przystojniak zapytał nas, czy może pójść z nami do lasu?
Ponieważ nasza paczka nie unikała dowcipu i dobrego humoru, z lekkim podśmiechiwaniem przyjęliśmy pytanie tego elegancika. Romek jako pierwszy odpowiedział: “Panie, a chodź, tylko w takim stroju to się pobrudzisz do pieruna. Mogłeś wziąć Pan chociaż gumowce, bo szkoda ładnego wdzianka. Z imprezy wracasz na Golę na skróty przez las w Bukowinie, czy jak”?
Nas już lekko skręcało ze śmiechu, ale nasz tajemniczy elegancik, dość chłodno odpowiedział, że chce się po prostu przejść po lesie. Na inne pytania Romka raczej nie odpowiadał lub tylko półgębkiem. Marian “Jagiellończyk” szepnął do nas, że gość na pewno jest po całonocnej bibie i ma dość, więc nie zamęczajmy go pytaniami. Chociaż jak na całonocnego imprezowicza trzymał się rześko. Nie było widać podkrążonych ze zmęczenia oczu, gajerek był jak nówka, nie wyczuliśmy od niego alkoholu.
Przed dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu, jednak Romek nie wytrzymał i ponownie zaczął pytać tajemniczego elegancika. “Panie grzybów jeszcze nie ma, chociaż pojedyncze kurki i krawce można trafić. Nie chcesz Pan reklamówki, bo a nuż coś znajdziesz i gdzie je schowasz”? – Nie będę szukał grzybów – odburknął elegancik.” A na Golę będzie Pan szedł?” kontynuował Romek. – Nie, chcę się tylko przejść.
Marian “Manuś” rzekł do nas po cichu, że może baba dała mu kosza i gość chce dojść do siebie. Oby tylko nie planował jakiś głupot, bo pod wpływem emocji niektórzy głupieją i nie panują nad sobą. Chociaż ten gość był zadziwiająco spokojny. Nie uśmiechał się, ale nie wykazywał też innych emocji na twarzy. Taki Janne Ahonen w garniturze. ;))
W końcu mój ojciec zapytał, czy tajemniczy nieznajomy nie chce się czegoś napić lub kanapki na drogę? Nie, dziękuję – odpowiedział, wciąż z kamienną twarzą bez krzty emocji. Dziwnie to wyglądało. Trochę mnie zastanawiał ten gość, ale najbardziej kręciły mnie lasy. Pomyślałem sobie, że jeszcze kilkanaście minut i “elegancik jak z żurnala” nie będzie nas krępował swoją dość oschłą obecnością.
Ale po jakiego licha chce iść do lasu? Nic nie mówi, niczego nie chce, nie mówi skąd przyjechał i po co chce się przejść do lasu? Mniejsza z tym. Przeszliśmy obok bukowińskiej chlewni i skręciliśmy na lewo. Przechodziliśmy obok bramy cmentarza w Bukowinie. Nasz elegancik przez moment zatrzymał się i mocno wpatrywał w cmentarz. Romek ponownie zagaił. – “Panie, to jest cmentarz, do lasu mamy jeszcze kawałek. Chociaż właściwie to już jest, po prawej stronie drogi, ale tu na początku rosną robinie, jeżyny i trawska. Jak Pan tam wejdziesz to się podrzesz na dobre. Szkoda garnituru”.
Elegancik nic nie powiedział, tylko ponownie ruszył z nami naprzód. Po krótkim marszu doszliśmy do rozwidlenia dróg. Wszyscy skręciliśmy na prawo, obok sieci elektrycznej, która prowadzi do Goli Wielkiej. Powiedziałem, że na następnej, leśnej krzyżówce rozejdziemy się, bo już wcześniej ustaliliśmy, że ja z ojcem odbijemy na lewo. Reszta ekipy miała iść jeszcze kawałek prosto wzdłuż sieci. Nasz tajemniczy gość odpowiedział, że pójdzie dalej prosto i nie chce nam już przeszkadzać. Na moment zatrzymaliśmy się.
Widzieliśmy, jak pomału idzie środkiem leśnego duktu i oddala się od nas. Józio “Ścigany” powiedział, że ten gość tak go zaintrygował, że w końcu musi go zapytać, po co on tu właściwie przyszedł? Najwyżej mu nie odpowie. Generalnie to wszyscy byliśmy tą sytuacją zaskoczeni, bo skąd nagle wśród nas, wziął się taki niemrawy przystojniak w garniturze i chciał się z nami przejść do lasu? “Ścigany” wystartował za nim jak torpeda i powiedział, że zaraz wróci i nam powie, czy elegancik łaskawie odpowiedział mu na pytanie.
Minęła minuta, może ciut więcej. Słyszymy wołanie “Ściganego”, żebyśmy przyszli. Przestraszyłem się trochę i wydarliśmy bardzo szybko. Doszliśmy do Józia, który zaglądał wszędzie, gdzie się da. Powiedział do nas – “Normalnie rozpłynął się. Nigdzie go nie mogę dostrzec. W tym miejscu wszystko dobrze widać, gdzie on się podział”? Romek bez zastanowienia dodał – “poszukajmy go.” I tak upłynęło ze 20-25 minut. Rozdzieliliśmy się i nikt z nas nie znalazł śladu elegancika. Było to wręcz nieprawdopodobne, jak szybko ten gość potrafił się skryć przed starymi wyjadaczami leśnej włóczęgi, poza mną, bo ja byłem jeszcze młody i dopiero nabierałem leśnych szlifów.
Romek dodał, że od początku coś mu nie pasowało z tym typem. “Pomyślimy o tym, teraz trzeba się brać do roboty.” Każdy poszedł w swoją stronę i umówiliśmy się z powrotem około 20 na stacji w Bukowinie. Zapytałem ojca, kto to mógł być? Ojciec odpowiedział, że nie ma pojęcia, ale zastanawia go “kamienna” twarz tego człowieka. Dla mnie była to całkiem niezła przygoda z dreszczykiem, ale gdy na dobre weszliśmy na stanowiska jagodowe, przestałem rozmyślać nad porannym elegancikiem i zabrałam się ostro do skubania jagód.
Letni lipcowy dzień był przepiękny. Jagody zbieraliśmy w lasach, które obecnie już nie istnieją. Były to piękne starodrzewia sosnowe ze spontanicznym samosiewem świerków i młodych sosen, w południowych sektorach Bukowiny. Kilkanaście lat temu zostały wycięte. Teraz rosną tam już całkiem wysokie młodniki, ale zanim wróci do nich klimat lasów z lat 90-tych to upłynie jeszcze kilkadziesiąt lat.
Były to wyśmienite jagodowo stanowiska. Śmiem twierdzić, że wówczas lasy te rodziły jagody o wiele obficiej, niż obecnie. Generalnie zauważyłem, że w ostatnich latach w starych sosnowych borach, jagód jest mniej niż kiedyś. Czasami nawet dużo mniej. Wtedy na krzewinkach było fioletowo, a gałązki uginały się od ciężaru i ilości owoców.
Praca zbieraczy szła nam szybko, co trochę spotykałem się z ojcem przy koszyku i wiaderku, gdzie dosypywaliśmy do nich po kolejnym litrze jagód. Mieliśmy swój harmonogram zbierania i zdecydowanie trzymaliśmy się planu. Do godz. 15 zbieraliśmy owoce ciurkiem, tylko od czasu do czasu gasiliśmy pragnienie. Gdy wybiła 15, ogłaszaliśmy około 30-40 minutową przerwę na posiłek i odpoczynek.
Po przerwie, czas jakby jeszcze przyśpieszał. Ogólnie to często miałem odczucie, że im więcej mamy jagód w pojemnikach i im późniejsza jest godzina na zegarku, tym czas szybciej ucieka, nawet, jak zmęczenie dawało znać o sobie. O 18:30 oficjalnie kończyliśmy zbiory, posililiśmy się ponownie i po przebraniu spodni, koszulek i butów, wyruszaliśmy pomału w drogę powrotną.
Na stację w Bukowinie przyszliśmy mniej więcej na umówioną godzinę. Zarówno Romek, jak i Józio “Ścigany” oraz dwójka Marianów siedzieli i czekali już na stacji. Wszyscy wymęczeni, ale szczęśliwi i zadowoleni. Zresztą jak mogło być inaczej w Bukowinie? Człowiek nie raz tu zmarzł, zmókł, przegrzał się, przedziurawił buty lub przeżył wiele innych przygód, ale zawsze wracał szczęśliwy.
Na pociąg czekało też wiele innych osób, które wracały ze zbioru jagód. Po wymianie leśnych spostrzeżeń, co do ilości i jakości jagód, Romek szybko wrócił do rozmowy o porannym spacerze z elegancikiem. Był on dużym autorytetem wśród naszej paczki i tym bardziej byłem ciekawy, co ma nam do powiedzenia po swoich przemyśleniach.
A więc – zaczął. Ten gość z rana przez cały pobyt w lesie nie dawał mi spokoju. To znaczy cały czas myślałem o nim. Był bardzo czysto ubrany i w ogóle nie wyglądał, że wraca z jakiejś imprezy, tylko raczej tak jakby gdzieś dopiero miał jechać na ważną uroczystość. Podczas naszego spaceru, ani przez chwilę nie zmienił wyrazu twarzy, nie ukazał żadnej emocji. Dobrze go obserwowałem i celowo zagadywałem. A czy ktoś z was widział go w pociągu?
Zastanowiliśmy się przez dłuższy moment. Ja nie widziałem – rzekł mój tata. My również nie, odpowiedzieli Marian “Manuś”, Marian “Jagiellończyk i Józio “Ścigany”. Romek popatrzył na mnie i zapytał – “A ty młody widziałeś”? Też nie – odpowiedziałem. Ano właśnie. A czy widzieliście, jak wysiadał z pociągu na stacji? Tutaj również wszyscy odpowiedzieli na to pytanie, że nie widzieli.
Romek złapał się za głowę i powiedział – “Kurcze, według mnie to był jakiś duch, czy czort wie co jeszcze, a ten jego ubiór… Tak elegancko ubiera się człowiek na jakieś ważne uroczystości, balangi albo też zwłoki do trumny… Pojawił się nie wiadomo skąd, był cholernie dziwny z kamiennym wyrazem twarzy i rozpłynął się nam w lesie. A to dopiero twardy orzech do zgryzienia. Jak komuś o tym opowiemy to nam nie uwierzy i pewnie będzie nas posądzał, że wypiliśmy za dużo płynów do rozmowy i coś nam się przewidziało…”
Dopiero wówczas dotarło do mnie, że cała ta poranna sytuacja z nieznajomym elegancikiem o kamiennym wyrazie twarzy i jego rozpłynięciem się jak kamfora w lesie nie była czymś, co spotyka się na co dzień i nie jest niczym nadzwyczajnym. Później odpowiadaliśmy innym grzybiarzom z naszej paczki o porannym spacerze z bardzo dziwnym jegomościem, tylko tak już jest wśród tych, którzy na własnej skórze nie doświadczyli czegoś niezwykłego, że raczej nie dowierzają, a nawet lekko drwią z opowieści opowiadającego.
W następnych latach, podczas wypraw pociągowo-jagodowo-grzybowo-leśnych, czasami wracaliśmy do pamiętnego porannego spaceru z “nie wiadomo kim”, który miał miejsce 22 lipca 1995 roku. Zamiar opisania tej dziwnej i do dzisiaj niewyjaśnionej sytuacji, narodził się w mojej głowie już dawno. Brakowało mi tylko impulsu, żeby się za to wziąć, przejrzeć stare zapiski w notatniku i wszystko skleić w całość.
Tym impulsem była moja ostatnia wycieczka do Bukowiny w dniu 16 grudnia 2022 roku. W pociągu widziałem ubranego w garnitur gościa, który był nawet dość podobny do tego, który szedł z nami do lasu ponad 27 lat temu. Nie wysiadł w Bukowinie, tylko pojechał dalej, ale nie wyróżniał się niczym szczególnym (poza eleganckim garniturem). Poza tym jechał z dziewczyną, śmiał się i coś opowiadał, a więc był to normalny człowiek.
To zdjęcie w zimowej scenerii ukazuje miejsce, w którym dziwny gość zniknął nam z pola widzenia. Przeszliśmy cały teren wokół i nie było po nim śladu. Kto to naprawdę był? Po co chciał z nami iść do lasu? Dlaczego nikt go nie widział w pociągu, ani jak wysiada z niego na stacji? Dlaczego “wyparował” w tym miejscu? Myślę, że w życiu wielu z nas, dużo pytań pozostaje i pozostanie bez odpowiedzi. Dzisiaj już straciłem jakąkolwiek wiarę, że ktoś mi sensownie na nie odpowie. Z drugiej strony można sobie samemu odpowiedzieć, że widocznie tak ma być.
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies