Aktualności Grzyby Las

Kultowe grzybobrania. Część 10. Wrzesień 1997 roku. Prawdziwkowe wyrobisko pożwirowe.

KULTOWE GRZYBOBRANIA.

Część 10. Wrzesień 1997 roku. Prawdziwkowe wyrobisko pożwirowe.

Rok 1997. Sezon jagodowy na Wzgórzach Twardogórskich wystartował na dobre dopiero na przełomie czerwca/lipca, a nie – jak w przypadku normalnego przebiegu pogody, w połowie czerwca. Zima przedłużyła się wtedy dość znacznie i pieruńsko, jak na nizinne tereny Dolnego Śląska. Wówczas chodziłem do szkoły średniej. W połowie kwietnia tak sypnęło śniegiem, jakby to był grudzień w pełni, a nie miesiąc stricte wiosenny.

Nasza grzybowa banda tradycyjnie rozpoczęła oficjalny sezon grzybowy w Bukowinie Sycowskiej w sklepie u Mietka. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że w lipcu nawiedzi nas powódź, a miejsce, w którym staliśmy na czatach przy wrocławskim dworcu Nadodrze i czekaliśmy na przyjezdnych pociągiem grzybiarzy, zostanie pokryte 1,5 metrową warstwą brudnej, mętnej i rozszalałej wody powodziowej z Odry.

Z uwagi na zmienną pogodę i coraz częstsze opady deszczu, na początku lipca  – poza startem bardzo dobrego sezonu jagodowego, można było spotkać pierwsze kurki, koźlarze pomarańczowo-żółte, czerwone, piaskowce modrzaki i – robaczywe jak padlina na sawannie – borowiki usiatkowane. Zaledwie dwa razy pojechaliśmy z ojcem na jagody przed powodzią, ale tylko jeden raz udało nam się zostać do ostatniego pociągu z innymi jagodziarzami. Za drugim razem, w samo południe wypędził nas bardzo rzęsisty deszcz. Wówczas w Kotlinie Kłodzkiej było już skrajnie niebezpiecznie, a poziomy wód w rzekach wciąż parły do góry.

Powódź uziemiła nas na dwa tygodnie, ale gdy tylko woda opuściła centrum miasta i wznowiono kursowanie pociągów, popędziliśmy z kilkoma znajomymi do lasu. Było to po 20. lipca. Pojechaliśmy wraz z Jurkiem do Międzyborza i w trójkę przeszliśmy kawał drogi do Bukowiny, zahaczając po drodze na Ose, Wydzierno, a później na Klonów, Cieszyn, Kamień i Królewską Wolę. Włóczyliśmy się takimi leśnymi esami floresami. Trafiały się też piękne grzyby. Nie było ich dużo, ale po kilkanaście dorodnych krawców i kilka garści kurek drapnęliśmy do koszyków.

Tradycyjnie zostawiliśmy w lesie wszystkie znalezione borowiki usiatkowane. Czasami mówiliśmy, że ten gatunek grzyba robaki tak kochają, że włażą do niego już wtedy, kiedy jeszcze go nie ma. ;)) To był mój okrągły, 10., regularny sezon grzybowy. Przeżyłem już wiele wspaniałych grzybobrań, ale wciąż byłem niedogrzybiony. Marzyły mi się wielkie wyprawy i grzybowe podboje lasów. Relacje starszyzny grzybowej i ich barwne opowieści nakręcały mnie jak sprężyny w zegarze z kukułką.

Jurek był jednym z największych i najwspanialszych grzybiarzy, jakich w życiu poznałem. Miał ogromne doświadczenie w grzybobraniach i motorek w nogach. Nie było na niego mocnych. Chodził po lesie niczym Robert Korzeniowski na olimpiadzie, a jednocześnie miał niezwykle wyczulony wzrok na grzyby. Dawał mi też wiele cennych rad i nauk grzybowych, które do dzisiaj procentują. Mój grzybowy styl, w znacznej części został ukształtowany właśnie przez Jurka i mojego tatę. Resztę dorzucili inni grzybiarze z naszej paczki.  

Jurek opowiadał mi, m.in. o byłych wyrobiskach pożwirowych. Często mówił, że w takich miejscach, kiedy ludzie przestaną wydobywać żwir i zostawią je samemu sobie, przyroda wkracza błyskawicznie. Nieokiełznane, giętkie brzozy i topole osiki, światło i piasko-lubne sosny, a nawet dęby i buki, tylko czają się, aby wykiełkować na oferowanej goliźnie terenu. Mówił do mnie: “Paweł, obserwuj bacznie takie miejsca. Gdy tylko pojawią się w nich młode drzewa, w ślad za nimi ruszą grzyby. I to te z najwyższej półki”.

W lasach Wzgórz Twardogórskich było co najmniej kilka takich miejsc, gdzie koparki i piaskarki wydobywały żwir, a później porzucały je, przenosząc się na inne stanowiska. Czasami doły po wydobytym żwirze miały kilkanaście metrów głębokości, a na ich dnie tworzyło się bajorko z wypływających wód podziemnych. Jedno z takich miejsc znajdowało się w lasach bukowińsko-międzyborskich.

Podczas naszej wycieczki, depnęliśmy po jednym z nich, ponieważ rosło już tam całkiem sporo drzew. Niektóre były wyższe o nas. Dominowały brzozy i sosny, ale osikę i dąb też można było spotkać. Zaskoczyła mnie bogata oferta grzybowa tego wyrobiska. Rosło w nim wiele olszówek, muchomorów czerwieniejących i innych, niezidentyfikowanych “psiaków”, podczas gdy na starym borze było bezgrzybnie.

Znaleźliśmy też kilka koźlarzy szarych i babka (niektóre były robaczywe) oraz parę sztuk pięknych koźlarzy pomarańczowożółtych. Te to zrobiły na nas kolosalne wrażenie. Dorodne i potężne. Twarde i zdrowe. Generalnie czuć było grzybowy potencjał tego miejsca na kilometr.

Sezon letni minął pod znakiem takich punktowych wyprysków grzybowych, ale nie doszło do jakiegoś spektakularnego, pierwszego wysypu grzybów. Kto się dłużej powłóczył po lasach i znał miejsca, albo miał trochę szczęścia, coś tam nazbierał. Kto chodził wyłącznie po podgrzybkowych zagajnikach i borach, wracał z lasu z koszykiem powietrza leśnego. ;))     

Przyszedł wrzesień i rozpoczęło się nerwowe oczekiwanie na jesienny wysyp. Pogoda niby zaczęła sprzyjać grzybom, tj. ochłodziło się i przechodziły opady, ale generalnie do połowy miesiąca, grzybom coś ciężko wychodziło się ze ściółki.

Dwa maślaki i jedna kania wysypu nie czynią, niemniej bystrzejsze oko grzybiarza dostrzegało, że powoli, jeszcze mozolnie, w lesie zaczyna się delikatny ruch grzybotwórczy. Pierwsze podejście do jesiennego grzybobrania w dniu 13. września zakończyło się zbiorem około 2 kg grzybów, wybieganymi i wychodzonymi. To jeszcze nie był ich czas, chociaż atmosfera oczekiwania na wysyp gęstniała z każdym dniem.

Przed następną sobotą, codziennie wychodziłem na zwiady przy dworcu Nadodrze, prześwietlając pod kątem grzybowym ludzi wracających pociągiem z lasu i żarliwie dyskutowałem z grzybiarzami z naszej paczki. Relacje były bardzo różne. Niby było coraz lepiej, ale do ogłoszenia początku wysypu wciąż brakowało. Niektórzy grzybiarze mówili, że jest bardzo kiepsko, inni – że idzie ku lepszemu. W końcu przyszedł piątek i trzeba było podjąć decyzję o miejscu docelowym wycieczki.

Zgodnie z ojcem postanowiliśmy, że pojedziemy do Międzyborza i przejdziemy lasami do Bukowiny, odbijając ostro na lewo i prawo. Pojechaliśmy bardzo wcześnie – pociągiem pośpiesznym, gdyż ten zatrzymywał się w Międzyborzu. Pozostali grzybiarze, którzy wybrali Grabowno, Bukowinę i Pawłów, pojechali 1,5 godziny później pociągiem osobowym. Kiedy oni wyruszali z Wrocławia, myśmy podziwiali już wschodzące Słońce na międzyborską ziemią. 

Było bezchmurnie, ale bardzo zimno. Do przymrozku brakowało niewiele. Napiliśmy się ciepłej herbaty z termosów i spokojnie czekaliśmy, aż rozjaśni się na tyle, żeby można było szukać grzybów. Kończące się lato i delikatnie postępująca jesień barwiły las pajęczynami, obfitością kropelek rosy, rześkim powietrzem, unoszącym się zamgleniem i parą nad leśnymi polanami i oczkami wodnymi.

Do tego dochodził ten zmysłowy zapach lasu, będący mieszanką świeżości, rześkości i chłodu. To są niezwykłe chwile i momenty, którymi las oczarowuje. Czasem dobiegały jakieś dźwięki i szelesty z wnętrza lasu. To wszystko napawało mnie poczuciem wyjątkowości w uczestniczeniu niepojętej i magicznej sztuki przyrodniczej, w której las jest artystą absolutnym i doskonałym.    

W końcu rozjaśniło się na tyle, że zaczęliśmy chodzić po pierwszych miejscówkach grzybowych. Przez około 2,5 godziny chodzenia po różnorakich miejscówkach, znaleźliśmy sporo młodych, jeszcze nie rozwiniętych kani i młodych maślaków zwyczajnych. Ojciec, blisko piaszczystego duktu wyciął pięknego, dorodnego prawdziwka.

Kręciliśmy się wokół niego chyba z kwadrans, ale jego brata, niestety nie znaleźliśmy. Drugi prawdziwek rósł także przy drodze, niemniej jakichś kilometr dalej. Za to na dobre zaczęły wykluwać się maślaki zwyczajne. Ponieważ mieliśmy dwa kosze, to do jednego zbieraliśmy maślaki, a drugi był przygotowany na “grubego grzyba”.    

Minęły ponad 3 godziny dreptania i w efekcie mieliśmy w koszu około 3 kg, może ciut więcej maślaków, trochę kani i około 10 prawdziwków. Maślaki pachniały w koszu nieprzeciętnie. Uwielbiam ten zapach! Zaczęliśmy się zbliżać do wyrobiska pożwirowego, które ostatni raz odwiedziliśmy z Jurkiem pod koniec lipca. Droga do niego była dosyć trudna z uwagi na rosnącą, wysoką trawę, obficie pokrytą rosą.

Niemniej grzechem niewybaczalnym byłoby tam nie depnąć. Drzewa rozpychały się wokół żwirowni gęsto, tylko w jej końcowej części był luz. Tam rosły najwyższe i najbardziej rozproszone sosny. One jako pierwsze rozpoczęły proces “łatania” terenu po ludziach. Od razu zauważyliśmy mnóstwo młodych maślaków i postanowiliśmy, że jak żadnych innych grzybów nie znajdziemy, to nakosimy maślaków, które są wyborne na marynaty, mrożenie i sos.

Rozdzieliliśmy się z ojcem. Ja poszedłem na lewo, a ojciec na prawo. Idąc wokół żwirowni, w końcu spotkalibyśmy się. Ja znalazłem dwa dorodne koźlarze pomarańczowożółte i od razu zrobiło mi się grzybo-gęsioskórkowato na plecach. :)) Kiedy doszedłem do skraju żwirowni, ojciec, wyraźnie podekscytowany zawołał: “Paweł! Chodź tutaj!” Wiedziałem, że ten entuzjastyczny i rozkazujący tryb, wydobywający się z krtani ojca oznacza jakichś grzybowy strzał. Pytanie tylko jaki?

Wydarłem w stronę ojca tak prędko, że o mało nie zjechałem tyłkiem z ostrej i wysokiej ściany żwirowni do wody. Ojciec stał na drugim końcu żwirowni, wśród tych najbardziej rozproszonych sosenek, a wokół nich rosło mnóstwo prawdziwków! Były jak z baśni! Ciemnobrązowe, poduchowate kapelusze, beczułkowate i puchate trzony z piękną, grubą siatą! Natychmiast ściągnąłem plecak, postawiłem kosz i zaczęliśmy bardzo powoli chodzić i je zbierać. Niektóre z nich rosły nawet wiele metrów od drzew, dosłownie wprost na łące, jak kanie.

Po kilkunastu minutach prawdziwkowego szaleństwa, przy koszu mieliśmy dwa, spore kopce zbudowane z prawdziwków i wciąż donosiliśmy kolejne. Myślałem, że z radości wyskoczę z gumowców. Ojciec też był w niebo-grzybo-wzięty. Jaka szkoda, że w tamtych czasach nie robiłem zdjęć. Dzisiaj, byłby to genialny rarytas wspominkowy.

W końcu siedliśmy przy naszym zbiorze i zaczęliśmy czyścić platynę runa leśnego. Twarde i zdrowe, mocno schłodzone! Klasyka nad klasykę. Po rytuale borowikowego oczyszczenia, zaczęliśmy je liczyć i wkładać do kosza na “grubego grzyba”. Wyszło 178 sztuk, a kosz zapełnił się prawie pod pałąk.   

Po prawdziwkowym transie, uroczyście zjedliśmy kanapki i napiliśmy się herbaty. Ojciec został przy koszach i plecakach, a ja postanowiłem jeszcze raz obejść żwirownię dookoła. Poza maślakami i jeszcze jednym, pięknym koźlarzem pomarańczowożółtym, nie znalazłem już ani jednego prawdziwka. Pożegnaliśmy magiczną miejscówkę i ruszyliśmy dalej w kierunku Bukowiny.

Przy drogach znaleźliśmy jeszcze kilka prawdziwków, niemniej cały czas byliśmy oczarowani scenariuszem, jaki napisał nam las na żwirowni. Około godziny 13. doczłapaliśmy się na stację, ale z naszej paczki nikogo nie było, ponieważ zostali w lesie do późniejszego pociągu. To też świadczyło, że nie trafili porządnie na grzyby, ponieważ – gdyby tak się stało, to także wracaliby wcześniejszym pociągiem.     

Mój “szampan” z okazji dziesiątego, regularnego sezonu grzybowego w życiu wystrzelił 178. prawdziwkami w ukrytym wyrobisku pożwirowym, które istnieje do dzisiaj. W następnych latach, żwirownia dawała mi jeszcze wiele powodów do gwałtownego podnoszenia grzybowych endorfin. Przykładowo, w 2010 roku, znalazłem tam jeszcze więcej prawdziwków (254). Natomiast w ostatnich sezonach, było tam raczej średnio na grzyba.

Nawet w zeszłym roku (2019), fenomenalnym grzybowo, było tam bardzo przeciętnie z grzybami. Może drzewa już za bardzo wyrosły i grzybom to nie pasuje? Na ostatni, porządny wysyp prawdziwków “żwirowych” trafiłem w 2017 roku. Jak będzie w tym roku? Za kilkanaście tygodni, grzybowe karty, las wyłoży na ściółkę. ;))

Specjalne podziękowanie ślę do Piotra Peas – świetnego grzybiarza z woj. mazowieckiego, którego zdjęcia pięknych, wzorcowo oczyszczonych grzybów, jak i tych rosnących w lesie, dodatkowo barwią moją dziesiątą część kultowych grzybobrań. ;))

DARZ GRZYB! 

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Twitter
  • Blip
  • Blogger.com
  • Drukuj
  • email

6 KOMENTARZY

  1. Witajcie Towarzyszu:)
    To wszystko jest bardzo piękne ale za małą grzywnę udzielę Wam drobnej lekcji. Młodziście jeszcze i porywczy dlatego zapamiętajcie. Boletus jest grzybem inteligentnym zna zasady i normy racjonalnego pozyskiwania i nadmiernej eksploatacji nie toleruje. A Wy co wpadliście w tą żwirownię jak horda Dżyngis-Chana wycięliście boletusa jak nasi husarzy Szweda pod Kirholmem a teraz narzekacie, że boletus się stamtąd wyniósł, a teraz szukaj wiatru w polu:)
    Serdecznie pozdrawiam
    Darz Grzyb:)

    • Kiedy Pierwszy Sekretarzu skończycie z tą propagandą, i kłamstwami? 🙂 Chodzę po lasach 33 lata i wiem, że ilość boletusów zmienia się wrazz wiekiem drzewostanów. Podobnie jest z koźlarzami i innymi grzybami, które Wy także zbieracie. Bez solidnej grzywny i skruchy złożę na Was odpowiednie pismo do Dolnośląskiej Rady Zagrzybienia Wojewódzkiego. ;-)))))

      Pozdrawiam Wojtek i mam nadzieję, że wkrótce wyciągnę pierwszego rurkowca ze ściółki, oczywiście jeżeli nie przekopiecie mi terenów grzybowych, bo plotki niosą, że Pierwszy Sekretarz jak mocniej popije to ciągnikiem wjeżdża do lasów. ;)))))
      Pozdrawiam!

  2. No brawo Towarzyszu!
    W propagandzie partyjnej robicie zdecydowane postępy:) Tak jest! zawsze trzeba znaleźć przekonywujący pretekst. Za duże drzewa za małe etc. Traktorem mówicie? Po lesie? A kto wypadł od Towarzysza Mieczysława z obłędem w oczach, rąbnął koparkę z budowy i pojechał do lasu z krzykiem “już ja te boletusy spod ziemi wykopię” może to i wtedy powstała ta słynna żwirownia?
    Pozdrawiam serdecznie:)
    Darz Grzyb Paweł
    Ps.
    Póki co na rurkowce chyba nie ma co liczyć bo to i sucho było a i jeszcze zimne noce. No nic zobaczymy:)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.