Skip to content
KULTOWE GRZYBOBRANIA.
Część 12. Wiosna 1999 roku. Majowo-czerwcowy wysyp koźlarzy.
Zapachniało wiosną na dobre, chociaż mamy dopiero końcówkę lutego. Pani zima może jeszcze namieszać, wszak nad Rosją zalegają rozległe i mroźne masy powietrza, które – przy korzystnym dla nich wzorcu pogodowym, mogą wartkim strumieniem wpłynąć nad Europę Środkową. Niemniej czas robi swoje, Słońce świeci coraz dłużej i wyżej, a głowa grzybiarza nie pozostawia tego bez odzewu. ;)) Myśli już kombinują, czy za 3 miesiące uda się znaleźć pierwsze grzyby rurkowe w nadchodzącym sezonie grzybowym 2021?
W 1999 roku też kombinowały, ponieważ wciąż miałem w pamięci czerwony rekord w zbiorze koźlarzy czerwonych, który opisałem w 11. części Kultowych Grzybobrań. Byłem bardzo optymistycznie nastawiony na nowy sezon i już nie mogłem się doczekać jego oficjalnego rozpoczęcia na początku maja w Bukowinie Sycowskiej. Był to też bardzo specyficzny rok z punktu widzenia mierzenia i liczenia czasu, wieku, itp. Rok 1999 oznaczał koniec magicznych lat 90-tych. Zadawałem sobie pytanie – co przyniesie nowy wiek z okrągłą cyfrą 2000?
Zanim przyszła odpowiedź, wraz z wejściem w nowe Milenium, trzeba było się skupić na sezonie grzybowym 1999, który – jak się później okazało – był mocno wymagający. O ile miesiące czerwiec i lipiec zapisały się na Wzgórzach Twardogórskich w normie opadowej, o tyle sierpień okazał się bardzo suchy i ciepły, osuszając w znaczny sposób ściółkę leśną. To oznaczało rozpoczęcie meteorologicznej jesieni w kiepskim stanie lasów pod względem wilgoci.
Wrzesień ledwie co wyrobił się z normą opadów, co w połączeniu z dużym niedoborem deszczówki z sierpnia i przewagą ciepłej lub bardzo ciepłej pogody spowodowało, że grzyby “wypięły” się na taką skąpą ofertę hydrologiczną i nie grzybnęły masowo, jak to powinno mieć miejsce we wrześniu. Zaczęły się pojawiać w większej ilości dopiero w październiku, ale był to bardzo wymagający “wysyp”.
Żeby nazbierać wymarzony koszyk grzybów, trzeba było nałazić się po lasach, odwiedzić wiele miejscówek, być zdeterminowanym, ale i rozważnym, przyjmując taką, a nie inną ofertę Matki Natury. Jedno lub dwugodzinni, “spacerkowi” grzybiarze samochodowi nie mieli szansy na lepszy zbiór. Natomiast włóczędzy całodniowi potrafili napełnić koszyk grzybami po wydeptaniu parunastu kilometrów. Takie grzybobrania są niezwykłe, gdyż wtedy trzeba dać z siebie wszystko. Siłę woli, determinację, doświadczenie, upór, konsekwencję. Nie można zrażać się niepowodzeniem, w tym przypadku brakiem grzybów w 3-4 miejscówkach, tylko iść w następne. Po prostu należy robić swoje. No i trzeba mieć trochę szczęścia. Tak, jak w sporcie. ;))
Kiedy minął październik i trzeba było myśleć nad zakończeniem tego słabego jednak sezonu grzybowego, coś niesamowitego wydarzyło się w listopadzie, ale o tym będzie w następnej części Kultowych Grzybobrań. Dzisiaj – po przydługawym wstępie, opiszę grzybowe wydarzenia, które miały miejsce w bukowińskich i okolicznych lasach na przełomie maja/czerwca 1999 roku.
Maj 1999 roku był słaby pod względem opadów, ale zauważyłem też tendencję do lokalności opadów, co zafałszowywało oficjalne dane ze stacji pomiarowych, ponieważ większy opad mógł mieć miejsce poza stacją, którego później nie wzięto pod uwagę w miesięcznym podsumowaniu. Tak jest zresztą do dzisiaj, szczególnie opady burzowe, krótkie i gwałtowne, często występują poza oficjalnymi stacjami pomiarowymi. We Wrocławiu było sucho i ciepło, a w Bukowinie przywitały mnie duże kałuże na stacji podczas późno-majowej wycieczki. Wówczas znalazłem około 20 koźlarzy czerwonych i postanowiłem za tydzień pojechać z ojcem do Międzyborza, aby tam sprawdzić, czy po skrajach lasów nie szykuje się coś grzybowo grubszego.
Wzięliśmy ze sobą dwa, niezbyt duże koszyki i skoro świt przyjechaliśmy na międzyborską ziemię, którą uwielbiam równie mocno jak tę bukowińską. Szliśmy wąską, piaszczystą dróżką wśród łanów czerwcowych zbóż. Lato rozpakowało walizki, przyroda nuciła tysiące melodii poprzez śpiew ptaków, cykanie świerszczy, rechot żab i brzęk skrzydeł wszelakich owadów. Na horyzoncie był las i spontaniczne zadrzewienie topoli osiki, w którym kilka miesięcy temu (październik 1998) pobiłem życiowy rekord w zbiorze koźlarzy czerwonych.
Wtedy to był jeszcze inny Międzybórz. Mniej powycinany i pobudowany, bardziej zarośnięty, dziki, przytulny, może też częściowo nieokiełznany i dziewiczy. Mniej było też pól uprawnych, więcej wspaniałego, leśnego “bałaganu”, po którym zdzierałem trampki i gumowce. Oczywiście w samym miasteczku życie tętniło ludzkim torem, ale wokół niego panowała przenikająca i “głośna” cisza przyrody, której obecnie niestety ubywa.
Z pociągu na stacji w Międzyborzu wysiedliśmy sami. Bo któż – poza nielicznymi miejscowymi i garstką zapaleńców grzybowych z Wrocławia – na początku czerwca łaził za grzybami? Raczej nikt. Z naszej paczki pojechał Romek i Jasiu z Oleśnicy, ale oni wysiedli w Bukowinie. Zbliżaliśmy się do magicznej miejscówki koźlarzowej i choć biłem się z myślami, czy “coś” zdołało się tam wykluć, intuicja podpowiadała mi, że to “coś” tam jest. Ojciec widział, jak wchodzę w przed grzybowy trans. Jemu też udzieliła się atmosfera wzrastającego napięcia.
Skręciliśmy z leśnej, piaszczystej ścieżki w samosiejkowe skupisko topoli osiki i pomału przedzieraliśmy się na jej koniec, który graniczył z polem uprawnym. Występuje tam niewielki spadek terenu, osiki rosną ciasno obok siebie, dając dość duże zacienienie. Rośnie też gęsta, ale delikatna trawa, która z gracją wygina się na lewo i prawo, w zależności od tego, z której strony zawieje wiatr.
Czułem i słyszałem bicie własnego serca. To są te leśno-grzybowe momenty, które na całe życie wtłaczają się w pamięć. Człowiek wyostrza wszystkie zmysły, czai się, podchodzi bardzo ostrożnie, jakby to było polowanie na dzikiego zwierza w amazońskiej dżungli, a przecież chodzi wyłącznie o grzyby. Jednak te niepozorne, kolorowe organizmy leśnego świata potrafią żonglować nastrojem, emocjami i wnętrzem człowieka jak mało kto. Jeszcze jeden, dwa kroki i…
Naszym oczom ukazał się baśniowy obraz. Jak najbardziej żywy i prawdziwy. Wśród roztańczonej ciepłym, czerwcowym powiewem wiatru trawy, nieśmiało wystawały i błyszczały czerwone kapelusze. Mnóstwo czerwonych kapeluszy. Przeważały młode i średnie wymiary. Pod spodem tych kapeluszy lśniła śnieżna biel. Trafiliśmy na nie w najpiękniejszej fazie wzrostu. Nikogo nie było przed nami. Zero śladów deptania i zbierania przez innych grzybiarzy.
Postawiliśmy koszyki, zdjęliśmy plecaki i zaczęliśmy podziwiać, trudno nazwać co? Grzybowe misterium? Przyrodniczy majstersztyk? Kadr z baśniowego lasu, chociaż to było (i jeszcze jest) raczej zadrzewienie śródpolne niż prawdziwy las? Bez względu na określenie, byliśmy zauroczeni i zachwyceni koźlarzowym strzałem. Zaczęliśmy delikatnie wykręcać poszczególne owocniki i układać w rzędach obok koszy.
Najwięcej koźlarzy rosło w trawie pod baldachimem koron topoli. Wytłumaczyłem sobie to tak, że opady deszczu swobodnie spływały po liściach i kapały właśnie w te miejsca, w których umościły się koźlarze. Nie wiem, czy to była trafiona hipoteza, ale nie zmienia to faktu, że właśnie w tych miejscach grzyby obrodziły najobficiej.
Spędziliśmy w tej miejscówce ponad godzinę. Po oczyszczeniu wszystkich grzybów, policzyliśmy je. Wszystkie owocniki były zdrowe i jędrne. Było ich 156. Taka ilość wystarczyła, aby nasze koszyki zapełniły się prawie w całości. Duża zasługa była po stronie średnich okazów, które szybciej wypełniły przestrzeń w koszach. Gdyby wtedy ktoś podłączył do nas “adrenalinomierza”, zabrakłoby w nim skali. ;))
To był niezwykle mocny akcent i wspaniały start na rozpoczęcie sezonu grzybowego 1999. Jak się później okazało, był to też nasz najlepszy zbiór koźlarzy czerwonych w całym sezonie, ponieważ sucha jesień nie pozwoliła koźlarzom masowo wykluć się ze ściółki. W magicznej miejscówce byłem jeszcze we wrześniu i w październiku. Znalazłem w niej zaledwie po kilka owocników.
Po wyjściu z koźlarzowego eldorado, zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie by tu jeszcze powłóczyć się za kozakami. Przed nami było wiele godzin leśnych wrażeń, przecież nie będziemy zaraz wracać do Wrocławia. Ustaliliśmy, że zmieniamy strategię, gdyż pierwotnie mieliśmy iść lasami do Bukowiny, ale z uwagi na wspaniały zbiór koźlarzy, powłóczymy się po międzyborskich lasach i wrócimy z powrotem na stację do Międzyborza.
Po znanych nam terenach było sporo zakamarków, gdzie skraje lasów były opanowane przez topole osiki, brzozy, pojedyncze sosny, dęby i buki. Zarzuciliśmy pończochy na koszyki, żeby nie powpadały nam do nich igły, liście, pająki i inne leśne dobro. Na pełnym luzie, swobodnie, ale z napęczniałą dumą grzybiarzy i radośnie bijącymi sercami ruszyliśmy przed siebie.
W jednych miejscówkach było pusto, w innych znajdowaliśmy po kilka sztuk koźlarzy czerwonych, ale też koźlarzy topolowych, co jeszcze bardziej nas ucieszyło. Mnie korciło zajrzeć w kilka miejscówek na koźlarze pomarańczowo-żółte, ponieważ chciałem sprawdzić, czy ten gatunek również zareagował na dobre warunki dla grzybów, jakie pojawiły się na przełomie maja i czerwca.
Okazało się, że brzozowe “krawce” także nie pozostały obojętne na “łaskotanie” ciepła oraz wilgoci i pojedynczo lub – co najwyżej w duetach i tercetach, zaczęły wyrastać w brzozowych alejkach. Minęło kilka godzin naszego leśnego spaceru, podczas którego dopełniliśmy koszyki do pełna.
Jednak to poranny strzał w tajnej miejscówce osikowej był tą największą, grzybową torpedą w tym dniu. Przeglądając moje zapiski i prywatny pamiętnik wspomnień grzybiarza, mogę wrócić myślami do tego wspaniałego, czerwcowego dnia, gdzie większość grzybiarzy nawet nie myślała jeszcze o grzybach, za to najwięksi zapaleńcy mieli już pełne kosze. ;))
Korzystne warunki dla grzybów trwały mniej więcej do połowy czerwca, później zaczęło się robić za ciepło, niemniej ten mini-wysyp przeciągnął się prawie do końca miesiąca, przy czym wyraźnie było widać zanik koźlarzy czerwonych, a w większej ilości pojawiały się koźlarze pomarańczowożółte.
Do rozpoczęcia sezonu jagodowego, jeszcze dwa razy pojechaliśmy na wczesne, czerwcowe grzyby i tym razem najlepiej było właśnie z koźlarzami pomarańczowo-żółtymi, które zbieraliśmy w kultowych, bukowińskich lasach, wśród brzozowych alejek.
Naszymi zbiorami rozpętaliśmy pozytywną zadymę wśród znajomych grzybiarzy z naszej paczki, którzy także kilka razy pojechali na grzyby i wrócili z pełnymi koszami. Wszyscy nakręcali się, że skoro teraz już są grzyby, to na jesieni będzie się je wynosić taczkami. ;))
Jak się później okazało, wysyp majowo-czerwcowy nie jest żadnym miernikiem dla grzybności lasów w późniejszych miesiącach, bo jak się na dobre skicha z opadami to grzyb nie wyjdzie i grzybowe teorie wysypowe wezmą w łeb po całości.
Z dzisiejszej perspektywy wracam do tych wczesnych wysypów grzybów minionych sezonów, jak do czegoś, co bezpowrotnie przeminęło. Głównymi winowajcami ostatnich, mizernych grzybowo majów i czerwców w bukowińskich i okolicznych lasach były najczęściej: brak opadów i za wysokie temperatury. Jednak 2020 rok pokazał, że nawet rekordowo wilgotny czerwiec nie sprzyjał wczesnemu, masowemu wysypowi grzybów. Skończyło się jedynie na pojedynczych wypryskach. Może opadów było za dużo? Grzyby, chyba nie lubią niczego w nadmiarze.
Podobnie było z majem 2019 roku, który przypominał pod względem termiki i wilgotności, fenomenalny grzybowo na Wzgórzach Twardogórskich maj 2004 roku, a mimo to, także nie doszło do pojawienia się grzybów rurkowych w większych ilościach, tak jak wtedy. Dlaczego?
Co przyniesie wiosna 2021 roku? Jak ułożą się temperatury i opady? O temperaturę raczej nie ma się co martwić. Będzie ciepło, a najpewniej bardzo ciepło. Gorzej z opadami, bo te zawsze stoją pod znakiem dużego zapytania, a po zeszłym, rekordowo wilgotnym czerwcu, możemy w tym roku doświadczyć posuchy (co oczywiście nie jest żadną, potwierdzoną naukowo normą, a jedynie moim gdybaniem). Tradycyjnie, wszystko wyjdzie w praniu, czyli w lesie. ;))
W kwietniu planuję opublikować kolejne dwie części Kultowych Grzybobrań. W części 13. opiszę grzybowe wydarzenia z listopada 1999 roku, kiedy na koniec sezonu pewien gatunek grzybów obrodził w ilości, jakiej nigdy później już nie zobaczyłem w bukowińskich lasach.
Natomiast w części 14. opiszę wczesny, lipcowy wysyp grzybów w 2000 roku, który również do tej pory, w bukowińskich lasach więcej się nie powtórzył, chociaż minęło od niego aż 20 lat. Mimo wszystko, z wiosennym optymizmem, serdecznie pozdrawiam Grzybową Brać!
DARZ GRZYB! ;))
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies