Skip to content
KULTOWE GRZYBOBRANIA.
Część 14. Rok 2000. Zdumiewający i unikatowy lipiec/sierpień z jesienną ofertą grzybów.
Rok 2000 i nowy sezon grzybowy. Wielkie oczekiwania i tradycyjna niepewność, co do przebiegu opadów i temperatury. Ileż to było obaw przed nadejściem dwójki i trzech zer w kalendarzu. W mediach straszono wariactwem systemów informatycznych, a w skrajnych przypadkach – odpaleniem atomowych kapiszonów przez Rosję, USA, Chiny i inne mocarstwa. Na szczęście, poza wybuchem fajerwerków na Nowy Rok, do odpalenia większych pocisków nie doszło i można było cieszyć z nadejścia Nowego Tysiąclecia. Albo z zakończenia minionego.
Po 1999 roku wśród grzybiarzy z naszej paczki pozostał niedosyt. Regularny sezon pełzał i nie rąbnął grzybami konkretnie. Głównym winowajcą była zbyt ciepła i przede wszystkim sucha pogoda. Byliśmy bardzo ciekawi, jak potoczą się wysypy grzybów w lecie i podczas jesieni? Na początku maja tradycyjnie rozpoczęliśmy sezon w Bukowinie. Uroczyście i w natchnieniu, wszak grzybowe plany były zacne i wielkie. Romek, Jurek, Józio “Ścigany”, Józef “Klawisz”, Marian i kilku innych tuzów tak nakręcało na grzyby, że wychodziłem od Mietka ze sklepu i prawie sprintem zsuwałem do lasu, bo już “widziałem” w nim kozaki, prawdziwki, maślaki i podgrzybki. W peselu stuknęło mi wtedy “oczko”, ale dziecinny świr grzybowy nie miał zamiaru mnie opuścić. Obecnie, z perspektywy drugiego “oczka” wiem, że nie przeszedł i chyba już mi nie grozi, żeby kiedyś minął. Do kompletu “ześwirowania” poszedł jeszcze w drzewa. ;))
Pogoda w maju 2000 roku zaczęła zaskakiwać. Czerwiec zresztą też. Można napisać, że właściwie wraz z majem rozpoczęło się termiczne lato. Wprawdzie z opadami nie było jeszcze najgorzej, zwłaszcza w maju, to czerwiec przyniósł już wyraźną posuchę, niedobór deszczówki i początki suszy. Wydawało się, że lato rozpętało się na dobre i potrwa co najmniej co połowy sierpnia. Kończyłem wówczas drugi rok studiów. Trochę kiepsko uczyło mi się w czasie gorących, długich dni, ale trzeba było przez to przebrnąć. Na szczęście tuż przed sezonem jagodowym byłem już po wszystkich egzaminach i czekałem na pierwsze, całodniowe leśne eskapady jagodowe.
Poza Bukowiną na jagody jeździło się wtedy przede wszystkim do Dobroszyc i Grabowna. Wówczas krzewinki jagodników darzyły gęsto i obficie jagodowymi skarbami. “Jagodowe pola”, jak nazywano lasy sosnowe w okolicach wioski Miodary uzyskały w tamtych czasach wręcz mityczny i czarodziejski status. Nie było to przypadkowe, bowiem lasy tamte słynęły z wielkich ilości grubych jagód. Sam lub razem z ojcem, niejednokrotnie przesiadywałem godzinami na jagodach właśnie w pobliżu Miodar. Później lasy dojrzały do wycinki i najwartościowsze stanowiska legły pod piłami. Obecnie są już wyłącznie wspomnieniem minionej epoki. Posadzone w ich miejsce młode lasy, może kiedyś odbudują legendarne pola jagodowe, ale ja już nie doczekam do tego czasu, chyba że pożyję sobie do setki albo i dłużej. ;))
Sezon jagodowy rozkręcił się dość szybko, bo tuż przed połową czerwca, ale owoce były dość mizerne z powodu suchości i nadmiaru operacji słonecznej. Sezon zapowiadał się przeciętnie. Na początku lipca było już bardzo sucho i generalnie miałem wrażenie, że ta jego kiepskość przeciągnie się na cały lipiec oraz sierpień, i że chyba nic konkretniejszego z niego nie będzie. Chociaż pamiętałem nauki Mistrzów o przyjmowaniu z pokorą każdego sezonu i dobrodziejstwa lasu, bez względu na jego obfitość, czułem niedosyt i podirytowanie, że brak opadów, po raz kolejny niweczy konkretniejsze plany jagodowo-grzybowe.
Jednak prognozy pogody zaczęły coraz bardziej napawać optymizmem. W moich zapiskach mam odnotowaną prognozę pogody z radia, z której wynikało, że idzie dłuższe i głębsze załamanie pogody oraz spore opady. O ile wczasowicze i urlopowicze, zapewne zgrzytali zębami na takie pogodowe rewelacje, ja czułem się jak po solidnej dawce adrenaliny. Tylko, żeby prognozy te nie wzięły w łeb, bo przecież nie raz już tak bywało, że miało lać jak z cebra a na kilku pierdach burzy i 3 litrach wody na metr kwadratowy się skończyło. Niemniej lipiec 2000 w deszczowej odmianie nadciągał z całą mocą i podczas pierwszej od dłuższego czasu, solidnej burzy we Wrocławiu czułem, że idzie ku lepszemu. Miałem na myśli – przede wszystkim – dobre rozkręcenie się sezonu jagodowego, ale Matka Natura rozpoczęła przygotowanie podłoża do jednego z najbardziej niezwykłych wysypów grzybów, jakie przeżyłem w bukowińskich lasach…
Po pierwszych, solidnych opadach pojechaliśmy z ojcem na jagody do Dobroszyc, ale wśród naszej grzybowej paczki czuć było systematycznie wzrastające napięcie. Im chłodniejsze masy powietrza napływały i im częściej padało, tym temperatura grzybowa wśród nas rosła. Niby wszyscy jeździli na jagody, ale w pociągu gawędziło się właściwie tylko o grzybach. Romek – jeden z najważniejszych ludzi z naszej paczki stwierdził, że “jeśli taka pogoda utrzyma się to musi coś walnąć”. Zaczął opowiadać o lipcowych wysypach grzybowych lat 60-tych i 70-tych, które jeszcze bardziej nas nakręcały.
W związku z występowaniem coraz bardziej grzybowych warunków pogodowych, postanowiliśmy jeździć do lasu dwa razy w tygodniu. Raz na jagody, a drugi raz na zwiady po grzybowych stanowiskach. Cały czas przeważała pochmurna, wilgotna pogoda. Co trochę przechodziły fronty z opadami, momentami aura przypominała deszczową, pochmurną i chłodną jesień, a nie pełnię lata. Jagody od razu odżyły, napęczniały i wówczas ich zbiór stał się przyjemnością, a nie udręką, kiedy jeszcze niedawno były podsuszone i mizerne. 13 lipca zrobiliśmy grzybowy zwiad po Bukowinie i okolicach. Pojawiły się pierwsze koźlarze topolowe i czerwone. Niewiele, zaledwie około 20 sztuk, ale jakie poruszenie w nas wywołały! Grzybiarze “prawdziwkowi”, w tym Romek nie mogli usiedzieć na tyłku i sprawdzali stan grzybności co 2-3 dni.
Towarzystwo grzybowe na Nadodrzu odżyło. Chociaż lipiec był zazwyczaj miesiącem, w którym skupialiśmy się przede wszystkim na zbiorach jagód, malin, a później jeżyn, przeczuwaliśmy, że w tym lipcu, priorytetem mogą stać się grzyby. Tylko, czy wszystko ułoży się po grzybowej myśli? Czy nagle nie przestanie padać i nie powrócą upały, które w 3-4 dni roztrwonią mozolnie odbudowywanie, dobre warunki dla rozwoju grzybów? Na szczęście upały wyniosły się kilkaset kilometrów od Polski, a może i dalej, a do nas wciąż – jeden po drugim – nadciągały kolejne, opadowe fronty i rześkie masy powietrza. W dniu 20 lipca pojechaliśmy na kolejny grzybowy zwiad, tym razem z dwoma koszami, ale jeszcze w średnich rozmiarach.
Po około 5-6 godzinach zapełniliśmy je wyjątkowo pięknymi koźlarzami topolowymi i czerwonymi, ale wpadło też do nich trochę młodych podgrzybków, kani, maślaków, kurek i około 30. masywnych, brzuchatych prawdziwków. Grzyby były wyjątkowo zdrowe i w najpiękniejszej fazie, czyli jędrne, twarde, z najwyższej półki. Zaczęło się wykluwać coraz więcej gatunków grzybów niejadalnych i trujących. Najbardziej zaskoczyły nas muchomory czerwone i olszówki, miejscami w ilościach takich, jak podczas jesiennego wysypu. Po powrocie na stację nie mogliśmy się nagadać z innymi grzybiarzami. Pomimo, że grzyby to nasz “sport narodowy”, w tamtych czasach w lipcu do Bukowiny na grzyby jeździli przeważnie najwięksi “fanatycy”. Większość grzybiarzy to zbieracze jesienni i chyba nie mieli pojęcia, co się szykuje…
Grzyby były tematem numer jeden przez następne dni. Codzienne chodziłem na dworzec Nadodrze na zwiady, żeby zobaczyć kto i z czym wraca z lasu. Następną wyprawę mieliśmy zaplanowaną na środę 26 lipca. Ja chciałem jechać o 2-3 dni wcześniej, ale ojcu coś tam nie pasowało, były jakieś sprawy do załatwienia i tak dalej. W dzień poprzedzający nasz wyjazd, wyskoczyłem tradycyjnie na zwiady, czyli na popołudniowy pociąg “z lasu”. Wysiadło kilku znajomych grzybiarzy z naszej paczki – wszyscy objuczeni grzybami po zęby. Romek taszczył 2 kosze samych prawdziwków. Myślałem, że z trampków wyskoczę! Powiedział mi: “Młody – nie martw się, jutro też nazbieracie. Jest wspaniały wysyp i o dziwo mało ludzi jeździ”. Wróciłem do domu i opowiedziałem o wszystkim ojcu. Teraz on mało z kapci nie wyskoczył! ;)) Mama tylko spojrzała na nas i machnęła ręką. Ciężkie życie z grzybiarzami, jeszcze w dodatku z takimi fanatykami. ;))
Wieczoru poprzedzającego grzybobranie nie da się opisać. Nie mogliśmy się z ojcem zdecydować, w którym kierunku i gdzie pójdziemy w bukowińskich lasach. Czy na Golę, czy może na Twardogórę? A może od razu uderzymy na Międzybórz? Sto wersji i każda dobra. Którą wybrać? Jasny gwint! Można oszaleć. Powiedziałem: “Tato, przyszykujmy najpierw wszystkie graty i może coś wykombinujemy”. “Zgoda” – odparł ojciec. W 30 minut wszystko było zapięte na ostatni guzik. Kanapki zrobiła mama, a myśmy przygotowali cały sprzęt, w tym oczywiście kosze. Tym razem wzięliśmy dwa jesienne “bandziory” i średniaka. Czyli tak, jak podczas porządnego, jesiennego wysypu. Ale jaja! Jeszcze takiej wyprawy na grzyby w lipcu nie grali i nie organizowali!
Jakże ciężko było mi zasnąć! Przed grzybobraniem, czasami powinno chyba napić się melisy i wziąć coś na uspokojenie, bo człowiek zwariuje. Do dzisiaj mam te stany, kiedy szykuję się na grzyby. Wariat! Spałem może ze 3-4 godziny. Budzik zerwał mnie na równe nogi. Zaglądam na zewnątrz. Pochmurnie, chłodno, pada mżawka. Idę budzić ojca, a ten już na równych nogach zalewa herbatę do termosów. Szybko zwijamy się i po 20 minutach jesteśmy na dole. Złapaliśmy nocny tramwaj linii 40 i jedziemy na Nadodrze. Jakiś gość w tramwaju, w stanie lekkiej nieważkości zapytał nas, czy jedziemy na grzyby? Odpowiedzieliśmy, że tak, a on na to, że za wcześnie, że grzyby będą na jesieni. Ja mu na to odpowiedziałem, że jedziemy tak daleko, że dotrzemy do lasu właśnie we wrześniu. ;))
Grzybiarzy na dworcu garstka. Z naszych znajomych Heniu “Kot” i Czesiek “Cejo”. Także zaopatrzeni w wielkie kosze. Czesiek tylko spojrzał na nas, przywitał się i rzekł: “Rozumiemy się bez słów”! ;)) Heniu dodał, że wczoraj Romek i kilku innych grzybiarzy nazbierali mnóstwo grzybów. Wiem, wiem – odparłem. Byłem na zwiadach. Wsiadamy do pociągu. Odjazd. Maszynisto! – pomyślałem sobie – nie zatrzymuj się już nigdzie, od razu jedź do Bukowiny! Maszynista jednak nie odczytał moich myśli i zatrzymywał się na każdej stacji. Po godzinie wysiadamy z Heniem w Bukowinie. Czesiek wysiadł wcześniej, w Twardogórze i postanowił lasami przyjść do Bukowiny. Wysiada też kilku innych grzybiarzy, którzy obierają tradycyjny kierunek, czyli za chlewnię, Heniu także. My zatem hyc przez tory na drugą stronę i od razu w las!
Pierwsze gęstwiny i na dzień dobry 3 dorodne prawdziwki! Zaczynamy kręcić się w kółko. Kocham ten poranny amok grzybobrań. Człowiek jeszcze nie przyzwyczaił wzroku do ściółki, wpatruje się w nią, jak w obraz święty, wybałusza oczy, kręci głową na lewo i prawo, a także zerka pod nogi. Rozpoczynamy marsz w bukowińskie zakamarki leśne, gnani pierwotnym instynktem zbieractwa ludzi sprzed tysięcy lat. Czy pierwsze stworzenia dwunożne też miały takiego kota na punkcie zbierania grzybów? ;))
Jesteśmy onieśmieleni ilością różnorakich gatunków grzybów. Mleczaje wszelkiej maści, olszówki, muchomory, gołąbki, tęgoskóry, purchawki, kępy grzybów rosnących na pniakach, w tym opieńki. Halo? Co się dzieje? Czy to lipiec czy wrzesień? Nie spodziewaliśmy się obecności tak wielu gatunków. Wielkie ilości grzybów “psich”, to jest takich, które znamy z corocznych wysypów jesiennych i nie wiemy jak się nazywają. Ale znamy je, a nawet wiemy, gdzie ich szukać, chociaż wciąż nie wiemy, jaką maja atlasową nazwę. To jest teraz mało istotne. Ojciec gdzieś krzyczy, że ma kolejne prawdziwki, jak wycinam kilka pięknych, okazałych rydzów pod młodymi sosnami. Wokół mnóstwo maślaków. Może wrócimy po nie na koniec grzybobrania. Teraz marzy nam się “gruby grzyb” o poduchowatym kapeluszu i siateczką na trzonie.
Przechodzimy przez kilka znanych nam miejscówek, w których co rusz, jakiś dorodny podgrzybek, prawdziwek lub kozak trafia do naszych koszyków. Zmierzamy w stronę tajnej alejki osikowej, w której pobiliśmy rekord w zbiorze gąsek liściowatych w listopadzie 1999 roku. Oglądamy się na lewo i prawo. Od strony łąki rośnie kilka pięknych koźlarzy czerwonych. Są dobrze widoczne. Stoją, jakby na honorowej straży alejki. Wchodzimy do środka. Co trochę znajdujemy kolejne krawce i koźlarze topolowe. Po kilku minutach zostajemy niesamowicie zaskoczeni przez świat grzybów, ponieważ znajdujemy pierwsze gąski liściowate! Jak to? Dlaczego? Przecież to lipiec! W pierwszej chwili pomyślałem, że to trujące gąski siarkowe o silnym “gazowym” zapachu. Jednak to nie one. To najprawdziwsze osikowe zielonki. Zgadzam się z ojcem, że “tego jeszcze nie grali” w bukowińskich lasach. Grzyby późnej jesieni w lipcu! Natura zwariowała, a my razem z nią!
Po przejściu alejki, średni kosz został załadowany grzybami pod pałąk z pończochą podtrzymującą masę grzybową. Na dnie wielkich koszy leży już kilkanaście grzybów. Niebo szczelnie zasnute chmurami, wciąż pada niewielka mżawka. Jest chłodno. Typowe klimaty jesienne, ale w lipcu. Jednak w ściółce wrze! Kotłuje się, kluje i rozpycha na wszystkie strony świata grzybowe życie. Idziemy na kolejne miejscówki. Tym razem na starą, dosyć zapomnianą i zarośniętą groblę, która otacza leśne bajorko. Na jej skarpie wycinamy około 20-25 niesamowicie pięknych prawdziwków. Kapelusze średnie lub małe, za to trzony jak maczugi! Niedaleko ze groblą jest obniżenie terenu z sosnami. Tam znajdujemy chyba ze 50 młodych podgrzybków. Dociera do nas, że grzybom się “pomyliło” i “pomyślały”, że to już jesień, więc wysypały się hurtowo.
Obmyślamy taktykę dalszego przebiegu grzybobrania. Za szosą znajdują się niewielkie pagórki, a tam rośnie gęsta dębina z rozproszonymi bukami, świerkami i sosnami. Dosyć ciężko tam się chodzi, ale właśnie o to chodzi! Zwolennicy wygody podczas leśnej wędrówki omijają te miejsca, fanatycy włażą do samego środka. A że zaliczamy się do tych drugich… ;)) Przechodzimy na drugą stronę szosy, wokół nikogo nie ma, tylko jakiś dziadek prowadzi rower nieco chwiejnym krokiem. Zagaduje do nas, chwali grzyby, które już zebraliśmy i mówi, że grzyby są i że pozostałe kosze też zapełnimy grzybami. Stwierdza, że pójdzie na grzyby jutro bo dzisiaj trochę “pogazował” i musi pierdyknąć sobie drzemkę. ;)) Życzymy mu dobrych snów i wchodzimy na ścieżkę prowadzącą na zarośnięte pagórki. Znajdujemy kilka borowików ceglastoporych i podgrzybków. Po około 15 minutach docieramy na docelową miejscówkę.
Las był w niej jeszcze bardzo gęsty, nie przerzedzony trzebieżami. Z uwagi na całkowite zachmurzenie, panuje tu wręcz półmrok. Co chwilę z liści spadają kropelki wody, które powstały z drobinek mżawki. Kwintesencja jesieni w lipcu. Znajduję pierwszego prawdziwka. Zanim zawołałem ojca, zobaczyłem kilka kolejnych. Ojciec był w odległości jakieś 15 metrów od mnie. Głośnym szeptem zawołał! “Paweł, ale tu ich rośnie!”. Widziałem, jak postawił koszyk i zaczął wykręcać grzyb po grzybie. U mnie działo się podobnie. Małe i średnie prawdziwki w natarciu. Niektóre bardzo ciężko wykręcić, tak mocno siedzą w ściółce. Zaczyna się borowikowe szaleństwo. Przez grzybowy amok nie zauważyłem, jak naprężyłem gałązkę młodej sosny, która zdzieliła mnie tuż nad okiem. A przecież starzy grzybiarze uczyli mnie, aby w gęstych, młodych drzewostanach uważać na oczy.
Zbieramy prawdziwki na górki kilkunasto-owocnikowe, a następnie je czyścimy, wkładając pieczołowicie do koszy. Szybko przekraczamy połowę ich objętości. Wciąż donosimy kolejne prawdziwki. Prawie wszystkie zdrowe. Może jeden na 20 trafia się robaczywy. To nakręca nas jeszcze bardziej. Mamy trzy, najbardziej lubiane rodzaje komfortu w zbieraniu grzybów. Po pierwsze grzyby są w zdecydowanej przewadze zdrowe, po drugie – jest chłodno, więc spokojnie przetrwają transport do Wrocławia w dobrej kondycji, po trzecie – nie widać wokół konkurencji. ;)) Miejscowi chyba jeszcze nie mają świadomości, co się dzieje w lesie… Na prawdziwkowych pagórkach spędzamy niecałe 3 godziny. Kosze są załadowane grzybami do granic pojemności i możliwości. Czas pomyśleć, jak tu sensownie wrócić, żeby grzyby nas nie zatrzymały. Mamy świadomość, że miejsce w koszach skończyło się. Postanowiliśmy iść przez dłuższy czas szosą. To może nieco dłuższa trasa, ale wygodna, i maleje ryzyko znalezienia kolejnych grzybów, których już nie będziemy w stanie wziąć.
Mijamy bukowińskie i okoliczne łąki. Z daleka widać duże kapelusze czubajek kani. Ich już nie weźmiemy, bo gdzie? Do kieszeni? Do plecaka? Starczy. Po prawie 2 godzinach ciężkiego spaceru z przerwami na odpoczynek docieramy w pobliże stacji kolejowej. Kładziemy graty na ziemię i w ramach przerwy… przynosimy kolejne grzyby do przeładowanych już maksymalnie koszy. W końcu zdajemy sobie sprawę, że któryś pałąk może nie wytrzymać w koszu, pęknie i wtedy to dopiero będzie problem z transportem zbiorów do Wrocławia. Zatem odpuszczamy grzybom, ale w planie mamy ponowną wyprawę za 3 dni, czyli w sobotę. Przychodzimy na stację. Po kwadransie przychodzi z Twardogóry Czesiek. Gęba mu się cieszy szeroko, kosz i dwie torby pełne grzybów! Umordowany, zmęczony, ale zagrzybiony po uszy i szczęśliwy. Tak, jak my. Wyjął nam z głowy nasze plany, bo jako pierwszy powiedział: “W sobotę jadę”. Ja mu na to odpowiedziałem – my też! ;))
Z lasu przychodzi też Heniu. Język na brodzie, żyły nabrzmiałe od targania grzybów, ale gęba cieszy się od ucha do ucha, a nawet jeszcze szerzej. Ku naszemu zaskoczeniu, prawdziwków ma dużo mniej w porównaniu do naszych zbiorów, ale z podgrzybkami to rozbił bank. Powiedział, że w lasach pod Golą jest podgrzybkowe eldorado i przyjedzie ponownie w piątek. Poza tym znalazł wiele młodych kępek opieniek i na nie też ostrzy sobie nóż. No i rozpoczęła się grzybowa dyskusja. Kiedy pokazaliśmy kilkadziesiąt gąsek liściowatych, Heniu rzekł, że jak żyje to nie widział zielonek w lipcu. Zresztą sam doszedł do wniosku, że las przypomina pełnię wysypu jesiennego, tylko kolory liści na drzewach i krzewach nie zgadzają się.
W drodze powrotnej w pociągu podeszło do nas kilka osób. Nie dowierzali, że pod koniec lipca rosną tak piękne grzyby i to w takich ilościach. Oczywiście zadawali pytania – gdzie tyle nazbieraliśmy, chociaż widzieli nas, jak wsiadamy w Bukowinie. Nieco ponad godzina do Wrocławia minęła bardzo szybko. Na Nadodrzu nie obyło się bez szczegółowej lustracji naszych koszy przez kilku znajomych zwiadowców. Ależ towarzystwo się nakręciło. Wiedzieliśmy, że najbliższa sobota będzie “szalona”. Pojedzie większość tuzów z naszej paczki. Po grzybobraniu jesteśmy umówieni o 14 u Mietka w sklepie, a o 16 wracamy do Wrocławia. Chociaż przed nami była jeszcze solidna robota z obrobieniem fantastycznego zbioru, myślami już byłem z rana na Nadodrzu i na ponownym grzybobraniu…
Mimo zmęczenia, grzyby przerabialiśmy z radością, zadowoleniem i wdzięcznością, że kochane lasy tak nas obdarowały. Młode grzyby zrobiliśmy do słoików jako marynowane, większe wylądowały w suszarkach, część poszła na sos i mrożenie. Stwierdziliśmy, że jeszcze 2 takie grzybobrania i sprawę grzybów na ten rok mamy załatwioną. A co będzie, jak jesień też będzie taka obfita? Ojciec rzekł, że tym będziemy się martwić jesienią, tymczasem trzeba wykorzystać super lipiec. Pogoda lubi płatać figle i nie wiadomo, jaki będzie jesienny, zasadniczy sezon grzybowy.
Jak potoczyły się dalsze losy lipcowego super wysypu? Otóż byliśmy na grzybach jeszcze 4 razy: 29 lipca, 2, 5 i 11 sierpnia. Ostatnie, lipcowe grzybobranie to było ponowne, prawdziwkowe szaleństwo, chociaż widać było, że młodych grzybów ubywa, a zaczynają przeważać owocniki w średnich rozmiarach. Do tego zbieraliśmy cały jesienny asortyment, czyli m.in. podgrzybki, maślaki, koźlarze, opieńki, gąski liściowate, kurki, rydze, a nawet pojedyncze wodnichy późne, co było kolejnym “szaleństwem” tego niezwykłego wysypu. Muchomorów, olszówek, mleczajów chrząstek i dziesiątek innych gatunków grzybów było mnóstwo. Mając już regularny, 13-letni staż jako zapalony grzybiarz wiedziałem, że ten wysyp jest niezwykły, tylko nie miałem jeszcze świadomości, jak bardzo był on niezwykły.
Nie tylko my byliśmy kompletnie zaskoczeni bogactwem gatunkowym lipcowego wysypu. Wszyscy grzybiarze z naszej paczki, w tym ludzie, którzy mieli za sobą na koncie 50 sezonów w życiu zgodnie mówili, że nie pamiętają takiego lipca, który zaoferował gatunki grzybów kojarzone z październikiem i listopadem. Wtedy też zaczęły się rozważania, czy jesień pod względem grzybów będzie podobna? Pierwsze dwa grzybobrania w sierpniu to dominacja podgrzybków, maślaków, opieniek, czubajek kani i kurek. Prawdziwki i koźlarze zaczęły kończyć wysyp, ale teraz nadszedł czas gigantów, czyli grzybów, które nie zostały wcześniej zebranie, a dzięki korzystnym warunkom osiągnęły spore rozmiary. Kilkanaście takich mocarzy wpadło nam do koszy.
Właściwie to grzybobrania z 2 i 5 sierpnia były równie fenomenalne, jak te z końca lipca, dopiero grzybobranie z 11 sierpnia uświadomiło nam, ale i innym grzybiarzom, że wysyp szybko się kończy. Zmieniły się też warunki pogodowe. Ciepła i sucha odmiana lata zaczęła coraz bardziej napierać i można było stwierdzić, że w połowie sierpnia nastał czas przerwy w wysypie grzybów. Ostatnie niedobitki szybko robaczywiały, chociaż w całkiem dobrej formie i w jeszcze całkiem przyzwoitych ilościach trwały podgrzybki. Jednak im dalej w sierpień, tym grzyb kurczył się bardzo szybko. Pod koniec sierpnia, w lesie nie było już śladu po fenomenalnym wysypie.
Jak się później okazało, to był też najlepszy wysyp grzybów w 2000 roku. Początek września zapowiadał się obiecująco, przeszło trochę opadów i zaczęły się pojawiać pierwsze, jesienne grzyby, jednak opady szybko ustąpiły i nastał czas stacjonarnych, suchych i ciepłych wyżów, które zalegały nad Dolnym Śląskiem tygodniami i nie pozwoliły na prawidłowe ukształtowanie się zasadniczego wysypu grzybów. Cały jesienny sezon był słaby, grzyby pojawiły się tylko punktowo i w małych ilościach. Kto przegapił cudowny przełom lipca/sierpnia ten o większych grzybobraniach mógł już tylko pomarzyć.
Tak o tym sezonie napisał wrocławski mykolog i botanik Marek Snowarski: “Sezon 2000 był dość nietypowy. Właściwie od kwietnia do połowy czerwca były niemal letnie temperatury i sucho. Dla odmiany koniec czerwca i lipiec oraz początek sierpnia były dość chłodne i deszczowe i przynajmniej na Dolnym Śląsku zaowocowało to prawdziwym wysypem grzybów i to także tych typowo jesiennych. Ten letni sezon ciągnął się od końca pierwszej dekady lipca, niemal do połowy sierpnia. Suchy sierpień, wrzesień i październik b. silnie ograniczyły wysyp jesienny i jedyne “konsumpcyjne” grzybobranie w miarę udane udało się wykonać w ostatniej dekadzie września po większych opadach. Stosunkowo sucha pogoda, ale z temperaturami raczej powyżej 0, utrzymywała się przez cały listopad. Nie dało to już masowego wysypu, ale pod względem grzyboznawczym było ciekawie i udało się nieco nafotografować mikologicznej drobnicy”.
Jak niezwykły był wysyp grzybów w lipcu i na początku sierpnia 2000 roku niech świadczy fakt, że przez następne 20 lat taki się nie powtórzył w bukowińskich lasach i innych, położonych na nizinnym terenie Dolnego Śląska. Bywały dość obfite, lipcowe wysypy, ale powtórki z pełnym, jesiennym asortymentem do tej pory nie odnotowałem. Za to coraz częściej trafiają się po prostu bardzo liche grzybowo lipce. Wprawdzie w cyklu kultowych grzybobrań opisałem przede wszystkim niesamowite grzybobranie z 26 lipca 2000 roku, ale oczywistym jest, że wszystkie tamte grzybobrania były absolutnie kultowe i takimi je zapamiętam na zawsze. ;)) Specjalne podziękowanie ślę do Pawła Rutkowskiego – grzybiarza z Kłodzka, który pozwolił mi na wykorzystanie zdjęć Jego zbiorów i który w środowisku grzybiarzy otrzymał w zeszłym roku status bezapelacyjnego Mistrza Prawdziwkowego w Kotlinie Kłodzkiej. ;))
DARZ GRZYB!
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies
Cześć Paweł !
I takiego pomylonego lipca życzmy sobie w tym roku,
dziwnym roku, i kolejnym “oczku” , po….
Szykujmy koszyki – bandziory !!!
Pozdrawiam 😉
Marzy mi się porządny, letni wysyp grzybów w Bukowinie, chociaż nie wiem, czy kiedyś jeszcze taki nastąpi. Nadzieja zawsze się tli, a “bandziory” są w pogotowiu. 😉
Pozdrawiam. 😉