Skip to content
KULTOWE GRZYBOBRANIA.
Część 16. Wrzesień 2001. Prawdziwkowy rekord w Borach Dolnośląskich.
Po bardzo wilgotnym na Wzgórzach Twardogórskich lipcu 2001, którego efektem był obfity wysyp nieprzeciętnie robaczywych prawdziwków i rekordowy wysyp pieprzników jadalnych (kurek), sierpień rozpoczął się niezłym wysypem koźlarzy pomarańczowo-żółtych. Pod względem opadów stacja meteo za lipiec 2001 zanotowała we Wrocławiu aż 175 mm deszczu, w Obornikach Śląskich 182,60 mm, a w Trzebnicy 171,70 mm. Sierpniowe koźlarze owocnikowały krótko i już przed połową sierpnia zaczęły szybko zanikać. Mi jednak udało się dwa razy szarpnąć po małym koszyku krawców, co nie pozostawało bez echa wśród grzybowej braci i motywowało wielu grzybiarzy na leśne podboje. Po połowie sierpnia zrobiło się sucho, ciepło i grzyby definitywnie zaczęły zanikać, chociaż niespodzianką były pojedyncze egzemplarze dosyć okazałych podgrzybków brunatnych.
Przed końcem sierpnia prognozy pogody dla grzybiarzy na pierwszą dekadę września były coraz bardziej optymistyczne. Rok 2001 był dla mnie drugim z rzędu, w którym rozszerzyłem swoje grzybowe rewiry o część Borów Dolnośląskich, przede wszystkich o tereny wokół Leszna Górnego, Studzianki i Wierzbowej Śląskiej. W 2000 roku doświadczyłem już grzybowej mocy tych terenów, ale było to tylko liźnięcie czubka góry grzybowej, którą Bory w 2001 roku ukazały mi w całej okazałości. Z początkiem września rozpoczęły się obfite opady, deszczowe fronty przechodziły jeden za drugim, a temperatury były wymarzone, na poziomie 10-15 stopni C w nocy i około 20-22 stopni C w dzień. Często było pochmurnie, co nie pozwalało jeszcze mocno operującemu Słońcu zbyt szybko przesuszyć leśną ściółkę.
To był czas, kiedy studiowałem i wrześnie miałem wolne. Dlatego mogłem planować wycieczki na grzyby w każdym dniu tygodnia. Około 5-6 września spotkałem się z czołowymi osobistościami naszej paczki w kultowym Parku Staszica i przy schłodzonym piwku planowaliśmy strategię na nadchodzący, jesienny sezon. Już byliśmy pewni, że warunki stały się dla grzybów tak korzystne, że dylematem nie jest rozważanie nad tym, czy grzyby będą, tylko kiedy hukną z taką mocą, że ściółka podskoczy po wierzchołki drzew. ?
Wiedzieliśmy też, że poza świetnymi warunkami w Borach Dolnośląskich, wielki wysyp szykuje się również w Bukowinie Sycowskiej i lasach Wzgórz Twardogórskich. Ja dosyć szybko opracowałem strategię, według której planowałem w tygodniu trzy grzybobrania – dwa do Bukowiny i jedno w Bory Dolnośląskie. Jurek, Czesiek, Romek, Marian, Heniu, Stasiu, Józef i większa reszta naszej paczki miała podobne palny. Teraz tylko czekaliśmy na jedną małą iskierkę, która padnie na beczkę grzybowego prochu, rozpoczynając uroczyście jesienny wysyp grzybów 2001.
Pierwsze porządne grzybobranie w Bukowinie odnotowałem 8. września. To był okres, kiedy startowały młode grzyby, przede wszystkim prawdziwki, koźlarze, maślaki i czubajki kanie. Podgrzybki jeszcze czaiły się z rozpoczęciem masowego wysypu. Drugie obfite grzybobranie w lasach Bukowiny powtórzyłem we wtorek 11 września, a trzecie dwa dni później, czyli 13 września. Wspomnę tylko, że każde z tych grzybobrań było kultowe i stanowi dobry materiał na odrębne opowiadania.
Zgodnie z zaplanowaną strategią, następne grzybobranie miało się odbyć w sobotę 15 września. Większa ilość członków naszego wrocławskiego, grzybowego gangu z Nadodrza i okolic także zaplanowała dolnośląsko-borowy rozbój grzybowy na ten dzień. Sygnały otrzymywane od zwiadowców były jednoznaczne – w Borach rozpoczyna się potężny wysyp grzybów, a zwłaszcza prawdziwków. Chyba nie muszę pisać, co się u mnie działo w głowie w dzień poprzedzający wyprawę w Bory. Jedną ręką obrabiałem, suszyłem, mroziłem i marynowałem bukowińskie grzyby zebrane w czwartek, a drugą przygotowywałem się na grzybobranie do krainy pachnącej bezkresem sosen i orzechowym aromatem borowików. ?
Wieczorem zdzwoniłem się jeszcze z Jurkiem i Cześkiem. Oboje mieli ten sam problem co ja, czyli brak możliwości zapanowania nad emocjami. Doszliśmy do wniosku, że gdyby ktoś zobaczył nasz nadpobudliwy stan, wezwałby odpowiednie służby w obawie o tzw. powszechne bezpieczeństwo publiczne, chociaż nie stanowiliśmy dla nikogo zagrożenia. Jednak grzybiarz w stanie poprzedzającym grzybobranie, będący na dodatek w pełni świadomy, że grzyby już są, zachowuje się bardzo dziwnie z punktu widzenia osoby mającej zdrowy psychicznie stosunek do grzybobrań. ?
W nocy prawie nie zmrużyłem oka. Ojciec nie mógł ze mną pojechać, teraz nawet nie pamiętam dlaczego, ale za to pojechaliśmy razem za kilka dni, gdzie także nataszczyliśmy pełne kosze grzybów. Z rana, około 40 minut przed odjazdem pociągu do Legnicy na Dworcu Głównym we Wrocławiu stawiły się już wszystkie “ananasy” z naszej paki, które zaplanowały grzybobranie w Borach na sobotę. Wziąłem ze sobą dwa największe kosze, jakie wówczas miałem do dyspozycji (tzw. bandziory), pończochy na ewentualną możliwość doładowania grzybów po pałąki oraz trzeci koszyk, który miał pojemność około 1/5 bandziora i mieścił mi się w dużym plecaku. Inni “szaleńcy” byli podobnie uzbrojeni. :))
Pozostał już tylko jeden dylemat do rozstrzygnięcia. Dokąd pojechać? W grzybową grę wchodziły dwie stacje – Studzianka i Leszno Górne. Wiedziałem, że do Studzianki będą jechać tłumy, ponieważ stacja znajduje się w sercu rozległych i bardzo wygodnych do dreptania lasów, natomiast do Leszna pojadą grzybiarze, którzy rozdzielą się na dwa fronty. Front studziankowy wyruszy w kierunki Studzianki, a front poligonowy wypruje z mocą swoich gumowców na Zabobrze, aby następnie wyruszyć na grzybowe łowy w kierunku świętoszowskich poligonów. Front poligonowy miał wtedy najmniej liczną rzeszę grzybiarzy, dlatego postanowiłem do niego dołączyć, ponieważ w 2000 roku trzy razy byłem na terenach jego działalności i już co nieco je poznałem. Większość grzybiarzy z naszej paczki dołączyło jednak do frontu studziankowego lub wysiadło w samej Studziance. Tylko ja, Czesiek i Jurek postanowiliśmy stać się częścią frontu poligonowego. ?
Plan zakładał, że przejdziemy razem około dwóch kilometrów wzdłuż torów na Zabobrze (czyli za rzekę Bóbr), następnie około 2-3 kilometrów odbijemy w lewo i każdy rozejdzie się w swoją stronę. Razem z nami front poligonowy tworzyło około 20 innych grzybiarzy, co było bardzo małą ilością w porównaniu do frontu studziankowego, w którym spokojnie znalazło się ponad 100 grzybiarzy, a w samej Studziance to wysiadło chyba ze 150 osób. Przez pewien czas szedł z nami jakiś nieprzeciętnie brzuchaty i wąsaty gość z Legnicy oraz jego kumpel – chudy jak mysz kościelna i długi prawie na 2 metry. Razem wyglądali przezabawnie, Czesiek szybko określił ich Grzybo-Flipem i Grzybo-Flapem, natomiast Jurek dodał, że z ich twarzy emanuje spora statystyka wieloletniego, regularnego spożywania trunków, a więc pasują do nich również ksywki Grzybo-chlipa i Grzybo-chlapa. ? Za to tempo marszu mieli solidne.
Ku naszemu zaskoczeniu front poligonowy rozdzielił się na dwie sekcje – lewo-torową i prawo-torową. Zatem wyczerpująco mogę napisać, że należeliśmy do grzybowego frontu poligonowego z sekcji lewo-torowej, której misją było grzybobranie na rozległych terenach w kierunku poligonów znajdujących się w Świętoszowie wraz z jednostką wojskową. Po niecałej godzinie marszu od stacji w Lesznie Górnym przyszedł moment rozdzielenia się i życzenia pełnych koszy. Jurek poszedł jeszcze przez jakiś czas prosto, Czesiek obrał kierunek północno-wschodni, a ja zachodni, jeszcze bardziej w głębię piaszczystych, sosnowych lasów, skrawków, zakamarków, zadrzewień, wzniesień i dołków, które co jakiś czas przecinały liczne piaszczyste drogi, szersze i węższe, proste, skręcające i chaotycznie dezorientujące grzybiarza.
Teraz mamy liczne aplikacje, mapy Google i inne wynalazki nawigacyjne, dzięki którym można poruszać się w terenie bez większych problemów i bez obawy o zgubienie się. Jednak ten, kto jeszcze włóczył się po lasach i poligonach bez tych wszystkich ułatwień, ten na pewno pamięta, jak łatwo można się w nich zapętlić oraz jak wszystko jest tu do siebie podobne. Są to ogromne tereny, gdzie pomyłka może kosztować przejście dodatkowych 18-20 kilometrów. Sezon 2001 należał jeszcze do tych, gdzie nie wspomagałem się żadnym urządzeniem czy aplikacją. Zdany byłem wyłącznie na moją orientację i charakterystyczne punkty, które próbowałem zapamiętać oraz oczywiście świadomość kierunku, w którym należy podążać z powrotem. Dodawało to jeszcze większej dawki adrenaliny, bowiem doskonale wiedziałem, czym pachniało ewentualne pochrzanienie drogi.
Jurek i Czesiek zniknęli w czeluściach sosnowo-borowo-piaszczystych przestrzeni, ja postanowiłem zajrzeć do większego skupiska sosen, do których miałem jakieś 250-300 metrów. Szybko do nich doszedłem i dość szybko zacząłem przechadzać się ich skrajem. Po chwili pomyślałem – Paweł, zwolnij. Jesteś już na miejscach grzybowych, nie musisz zasuwać jak pociąg pośpieszny. Zobaczyłem kilka pięknych muchomorów czerwonych, chociaż nie widziałem brzózek, z którymi zawsze kojarzę ich występowanie. Po kilku krokach spostrzegłem mnóstwo młodych maślaków zwyczajnych, ale na razie ich nie zbierałem. Podstawowym celem był borowiki szlachetne i najpierw chciałem sprawdzić, jak wygląda sytuacja z królem grzybów i czy wieści z terenu były prawdziwe.
Wszedłem nieco głębiej do dość zwartego skupiska tych sosenek. Zaledwie po kilku krokach dostrzegłem, że w wielu miejscach igliwie tworzące wierzchnią warstwę ściółki jest podniesione. Przypominało mi to trochę sytuację z późniejszej jesieni, kiedy w ten sposób “czają” się pod ściółką mięsiste, dorodne gąski zielonki. Jednak teraz to nie były gąski. To były najwspanialsze, młodziutkie, jędrne, twarde i zdrowe prawdziwki. Kucnąłem i zacząłem odkrywać kilka ściółkowych wzniesień. Moje oczy ujrzały grube, poduchowate, bielutkie pod spodem ze zwartym miąższem i wyraźną siateczką na trzonie borowiki szlachetne. Trzony w większości były wzorcowo maczugowate, prawie w całości ukryły się pod ściółką, ale kapelusze już na tyle urosły, że się pod nią rozpychały, podnosiły igliwie i brązowymi skrawkami zdradzały swoją obecność. To był początek legendarnego w grzybowych kronikach jesiennego wysypu grzybów 2001, a ja byłem świadkiem tego fenomenalnego święta i wybitnego wydarzenia!
Natychmiast postawiłem kosze “bandziory”, zdjąłem plecak i zgarbiony jak podczas zbioru sałaty zacząłem wyszukiwać wzniesień na ściółce. Nie mogłem wprost uwierzyć, jak dużo prawdziwkowych górek odkrywałem. Kiedy zobaczyłem kilka i szedłem w ich kierunku, zaraz zauważałem następne, następne i następne. Czułem się, jak po solidnej, mocnej kawie, kiedy człowiek dostaje wewnętrznego kopa, na twarzy pojawia się ogień, a w głowie adrenalina uderza na lewo i prawo. Wpadłem w grzybowy, a dokładnie w prawdziwkowy amok, przy czym musiałem chodzić bardzo ostrożnie, aby nie nadepnąć na którąś z prawdziwkowych górek.
Ściółka była wilgotna, obfite opady nawodniły ją solidnie, a doskonały zbieg czynników hydrologicznych, termicznych i grzybotwórczych zainicjowały mega-wysyp prawdziwków, bo w ten sposób należy nazwać to, co wydarzyło się we wrześniu 2001 roku w lasach pod kątem grzybów. Miejsce, w którym rozpocząłem nie zbieranie, ale hurtowe koszenie młodych borowików, obdarowało mnie prawie całym wielkim koszem prawdziwków. Do tamtego czasu przeżyłem już sporo wybitnych grzybobrań, głównie w lasach Bukowiny Sycowskiej, ale czułem, że tym razem nie zdobywam kolejnego medalu Grzybowych Mistrzostw Sezonu, ale zmierzam po mój prywatny, indywidualny Prawdziwkowy Medal Olimpijski, który można zdobyć raz na wiele lat.
Pierwszy kosz “bandzior” ważył bardzo dużo, ale był on niesiony tak wielkim prawdziwkowym natchnieniem i grzybową adrenaliną, że wydawał mi się chyba o połowę lżejszy. Przede mną był jeszcze większy lasek sosnowy, z charakterystycznym dołkiem na początku. Gdy tylko do niego doszedłem, ponownie postawiłem kosze i plecak. Wokół rosły stada maślaków, ale jak wszedłem w ten dołek, w którym “zakopało” się kilka młodych sosenek i – ku mojemu zaskoczeniu – szczypta rachitycznie wyglądających dębów, spostrzegłem liczne wypukłości ściółki, czyli prawdziwkowe górki. Znowu to samo! Ten sam prawdziwkowy kop i grzybowe uderzenie. Myślałem, że pęknę z wrażenia i emocji, poligony mnie piachem zasypią, nikt nie odnajdzie moich resztek i tak zakończę swój podstrzelony na punkcie grzybów żywot człowieka leśnego. ?
Los na szczęście chciał inaczej i teraz mogę o tym wszystkim napisać. Pierwszy kosz został załadowany całkowicie, pozostało tylko założyć pończochę i dozbierać grzybów pod pałąk. Potrzebowałem na to zaledwie kilkanaście minut. Gdyby kosz miał zamontowany elektroniczny wskaźnik pojemności załadunku, wyświetliłby następujący komunikat: “kosz kompletnie załadowany i przeciążony do granic możliwości wytrzymałościowych”. ? Teraz przyszedł czas na drugiego bandziora, który miał identyczną pojemność. Aby rozpocząć jego zapełnianie, wystarczyło wyjść z wyzbieranego przeze mnie dołka i wejść kilka metrów w borowikowe królestwo sosny.
Byłem już wyczulony na wszelkie wzniesienia i górki na ściółce do takiego stopnia, że zdarzało mi się odkrywać górki pod którym ukrywały się młode muchomory lub inne gatunki grzybów, kamienie lub po prostu szyszki. Nadmienię, że prawdziwki, które zbierałem nie należały do jeszcze nie w pełni rozwiniętych “pędraków” borowikowych, których zbieranie jest nieetyczne z powodu zbyt małych rozmiarów. Chociaż wystawały tylko niewielkimi skrawkami, głównie kapeluszy, znajdowały się w fazie przejściowej między prawdziwkowym przedszkolem a szkołą podstawową. Borowików w wymiarach “żłobkowych” nie zbierałem, zgodnie z kodeksem honorowym grzybiarza.
Minęły zaledwie 2 godziny od kiedy rozstałem się z Jurkiem i Cześkiem, a tu jeden kosz był załadowany kompletnie i drugi niebezpiecznie szybko zapełniał się grzybowymi diamentami Borów Dolnośląskich. Na chwilę przystanąłem, odsapnąłem, dosłownie łzy szczęścia spłynęły mi po policzkach. Pomyślałem sobie – czcigodny lesie, coś Ty nawywijał? Przecież taki zbiór prawdziwków to jest coś skrajnie szalonego, ale jednocześnie nieprawdopodobnie wspaniałego. Z całego serca dziękuję Ci za te chwile i emocje, które prawdopodobnie zakończą się wylądowaniem u psychiatry, bo który “normalny” człowiek ma takiego zajoba na punkcie lasów i grzybów? ;))
Wszedłem jeszcze głębiej w las i przeczuwałem, że tam również będę na kolanach zaglądał pod ściółkowe górki. Tak też działo się dalej. Kolejne prawdziwki i coraz cięższy drugi kosz-bandzior. Warto mocno zaakcentować, że jesienny wysyp prawdziwków 2001 nie dość, że był nieprawdopodobnie obfity, to jeszcze jego zdrowotność – według mojej oceny zbiorów wynosiła 97-98%. To świadczy o tym, jak fenomenalny i wspaniały był to wysyp. Kiedy znacznie przekroczyłem połowę drugiego kosza, zaczęły do mnie docierać dwie prawdy. Pierwsza – że zapełnię prawdziwkami jeszcze mały koszyk, który mam w plecaku, druga – że powrót na stację będzie wybitnie przerąbany z takimi zbiorami i jak mój kręgosłup oraz stawy to wytrzymają to będę wielkim szczęściarzem.
Pomyślałem… Masz Lenart to, co chciałeś i o czym marzyłeś. Sam sobie dasz tak w kość, że zmądrzejesz i przestaniesz latać na grzyby jak kot z pęcherzem. ;)) Było to bardzo naiwne myślenie, ponieważ już w drodze powrotnej z tego rekordowego grzybobrania, kombinowałem w głowie, gdzie by tu wyskoczyć za 2-3 dni? Oczywiście na grzyby… ? Póki co, drugi kosz-bandzior zapełnił się po same brzegi, pozostała jeszcze dodatkowa powierzchnia grzybowo chłonna po założeniu pończochy. I tym razem nie było problemu, aby w szybkim tempie ją zapełnić. Prawdziwki w tym dniu były nie do wyzbierania! Zaorałby nawet najbardziej wytrzymałego grzybiarza.
Po całkowitym zapełnieniu dwóch koszy, zrobiłem sobie zasłużoną przerwę, zjadłem kanapki, napiłem się, otarłem pot z czoła i ponownie przeszedłem kilkanaście metrów dalej w sosnowym lasku prawdziwkowo-hurtowym. Wyjąłem też koszyk z plecaka. A więc jesteś bardziej nienormalny Lenart niż pierwotnie zakładałeś. Czy wiesz, ile ważą już zebrane przez ciebie grzyby i jak umordujesz się, aby wrócić na stację? O ile w ogóle dasz radę wrócić?… No nic, zobaczę, jak to będzie, póki co – zbieram prawdziwki. ;))
Dzień był dość pochmurny, ale teraz Słońce nieśmiało przebijało się co jakiś czas i wychylało zza chmur. Grzybowy wrzesień 2001 odbił blask słonecznych promieni na brązowych kapeluszach najwspanialszych borowików, jakie do tej pory zbierałem w Borach Dolnośląskich. Dla mnie to grzybobranie nie było jednym z wielu, które zaliczałem w każdym sezonie, regularnie od 1988 roku. W tym dniu przeniosłem się do innego wymiaru prawdziwkowej odsłony zaczarowanego lasu, w którym główną rolę odegrał baśniowy świat królestwa Boletus Edulis.
Wówczas postanowiłem też sobie, że jak wrócę na stację nie złamany na pół ze sprawnymi stawami, które wytrzymają dźwiganie i nie wylecą z zawiasów, jakoś upamiętnię ten magiczny prawdziwkowy amok, nie tylko w formie zapisu w notatniku i kalendarzu. Nie wiedziałem tylko jak, ale na razie to trzeba było jakoś wrócić z powrotem do Leszna Górnego. Chociaż w sumie nie byłem od stacji dalej, jak jakieś 5-6 kilometrów, to przy tym ciężarze każdy metr miał długość pół kilometra…
Wzmocniła mnie myśl, że pewnie Jurek, Czesiek i wielu innych grzybiarzy ma podobny problem z klęską prawdziwkowego urodzaju i myślami łączyłem się z nimi w pocie czoła i dźwiganiu grzybowych trofeów. Trzeci, znacznie mniejszy od bandziorów kosz, który został przeze mnie również kompletnie “zaprawdziwkowiony” włożyłem do plecaka. Chwyciłem dwa ogromne koszy w ręce i postanowiłem przejść kilkanaście metrów. Ale ciężar! Nie, przegiąłem tym razem po całości. Przecież nie dojdę na stację za nic w świecie. Po chwili odpoczynku pomyślałem.. Co? Ja nie dojdę? Inny poradzą sobie to ja też jakoś muszę się przetarabanić z tymi grzybami.
I tak zacząłem walczyć sam ze sobą. W dźwiganiu pomagała mi myśl, że z dużym prawdopodobieństwem pobiłem życiowy rekord w indywidualnym zbiorze prawdziwków i przecież muszę się pochwalić tym wynikiem. Ile zebrałem borowików? Nie miałem pojęcia, na oko stawiałem na 500 sztuk, ale obiecałem sobie, że jak cudem dojdę do stacji to je policzę. Spojrzałem na zegarek. Od momentu rozpoczęcia zbierania prawdziwków do załadowania ostatniego, plecakowego koszyka minęły 4,5 godziny. Grzybobranie – jak na mnie – krótkie i niezwykle intensywne. Do pociągu powrotnego miałem dużo czasu, ale z takim ciężarem będę szedł w ślimaczym tempie.
Te 5-6 kilometrów przeszedłem w ponad 2 godziny, co kilkadziesiąt metrów robiąc postój na odpoczynek. Przypomniało mi się kultowe grzybobranie (pierwsze w moim życiu) za Zieloną Górą w Budachowie w 1992 roku ( http://server962300.nazwa.pl/kultowe-grzybobrania-czesc-5-wrzesien-1992-rok-pierwszy-wyjazd-za-zielona-gore-do-budachowa.html ), w którym jako nastolatek tachałem z lasu wielkie ilości grzybów razem z ojcem i innymi grzybiarzami. Wtedy też byłem zrąbany jak arabskie sandały po Tour De Sahara. Starałem się myśleć o wszystkim, tylko nie o tym, że dźwigam kilkadziesiąt kilogramów grzybów, które z każdym metrem wydają się coraz cięższe.
Po ponad dwóch godzinach wydarzył się “cud”, ponieważ doszedłem do stacji, a mój kręgosłup i stawy przetrwały spacer psychopaty grzybiarza. ? Chyba wtedy zrozumiałem, jak muszą się czuć Strongmani podczas spaceru farmera. ;)) Kilku grzybiarzy było już na stacji, nawet Grzybo-chlip i Grzybo-chlap, którzy po jakimś czasie podeszli do mnie i zapytali – młody – ty to sam nazbierałeś? Odpowiedziałem, że tak. Szacun rzekli, masz żyłkę i nos grzybiarza. Pokazałem im jeszcze trzeci koszyk w plecaku i wtedy poczułem dumę rozpychającą mnie od wewnątrz. To był dzień prawdziwkowej glorii! Powiedziałem też, że chciałbym teraz wszystkie prawdziwki wyłożyć i policzyć i zapytałem, czy by mi pomogli? Odpowiedzieli, że nie ma sprawy. Zaczęliśmy delikatnie wyciągać grzyby i układać je w rzędach po 10 sztuk w każdym.
Po ułożeniu wszystkich grzybów, każdy z nas dokładnie je policzył, żeby mieć pewność co do rzetelnej liczby borowików. Wyszło 668 sztuk, które zebrałem w 4,5 godziny, co daje średnio prawie 150 prawdziwków na godzinę. Jestem przekonany, że gdybym miał wtedy jeszcze dodatkowe kosze, których już bym nie był w stanie zabrać bez czyjejś pomocy, spokojnie pękła by liczba 1000, a kto wie, czy nie więcej. Te 668 borowików było dla mnie o tyle szczególne, ponieważ – po pierwsze – zebrałem je samodzielnie, po drugie – pobiłem życiowy rekord w ilości prawdziwków zebranych w krótkim czasie, po trzecie – o własnych siłach przyniosłem je z lasu. 15 września 2001 roku był dniem, w którym nie tylko ja pobiłem prawdziwkową życiówkę. Jurek, Czesiek i kilku innych grzybiarzy w pociągu także mówili o ilościach borowików, jakich jeszcze nigdy nie zebrali podczas jednego grzybobrania.
Do końca września 2001 pojechałem na grzyby jeszcze kilka razy (zarówno w Bory, jak i na Wzgórza Twardogórskie), za każdym razem wracając z pełnymi koszami, ale tak wielkiej ilości prawdziwków już nie zebrałem, chociaż zdarzało się znaleźć 380-450 sztuk. Trzy potężne grzybobrania zaliczyłem też w Bukowinie Sycowskiej. Część zbiorów rozdaliśmy, a część sprzedaliśmy, ponieważ nie mieliśmy tak dużych możliwości przerobowych, aby wszystko wysuszyć, zamarynować lub zamrozić. Poza tym, kto by zjadł tak wielkie ilości grzybów?
Pozostała mi jeszcze jedna sprawa do załatwienia, a mianowicie uczczenie w jakiś wyszukany sposób magicznej liczby 668 borowików zebranych w 4,5 godziny. Zrobiłem to dopiero w 2006 roku, kiedy po raz pierwszy podpisałem umowę z Erą (obecnie T-Mobile) na abonament telefoniczny. Poprosiłem wówczas, aby początek mojego numeru telefonu zaczynał się od liczby 668 i tak pozostało do dzisiaj. Znajomi, którzy znają mój numer telefonu z pewnością mogą to potwierdzić. ?
O sezonie grzybowym 2001 tak napisał na kultowym portalu www.grzyby.pl Marek Snowarski – jego twórca i gospodarz: “Rok 2001 wydaje się dosyć typowym pod względem wysypu grzybów. Lato było dość suche i jego początek zawiódł, jedynie sporadycznie udawało mi się napotkać coś ciekawego do fotografowania. W czasie 3-tygodniowego urlopu miałem raptem 3 dobre dni na zdjęcia, na początku sierpnia. Co prawda w skali kraju lokalnie mogło być różnie. Wg wieści z forum dyskusyjnego grzyby jadalne pojawiły się wyjątkowo wcześnie i obficie bo już w pierwszej dekadzie czerwca.
Prawdziwy wysyp zaczął się dopiero w okolicach połowy września. Zupełnie nietypowa była skala urodzaju grzybów. Nieprawdopodobne ilości prawdziwków których skomasowany wysyp miał miejsce w przedziale 15 – 25 września – kolejny pod rząd wielce udany rok dla zbieraczy grzybów. Zasługa to chyba deszczowego i chłodnego sierpnia (druga połowa) i września. Ten intensywny sezon skończył się bardzo szybko, ostatnie bardzo obfite znaleziska były w pierwszej dekadzie października. Potem było zbyt sucho. W końcu października pierwsze przymrozki i zima, która bezapelacyjnie rozpoczęła się w końcu listopada / na początku grudnia, trzymała bez przerwy do połowy stycznia definitywnie kończąc sezon”.
Porównując następne sezony grzybowe do magicznego sezonu 2001, tylko kilka charakteryzowało się podobną obfitością prawdziwków. Wśród tych najbardziej zagrzybionych pod względem borowików wyróżniłbym zwłaszcza przełom sierpnia/września 2006 roku, kompletnie wspaniały wrzesień 2010 roku, częściowo przełom września/października 2013 roku, fenomenalny październik 2016 roku oraz przełom września/października 2017 roku. Całkiem niezły był też jesienny wysyp prawdziwków w 2019 roku.
Po tak wymarzonym, kapitalnym, szalonym i bezgranicznie zagrzybionym wrześniu 2001 roku, nasza paczka grzybowych wariatów czuła się w pełni nasycona. Osiągnęliśmy stan – rzadko spotykanej u takich szaleńców – równowagi grzybowej. ? Byliśmy bardzo ciekawi, jak będzie wyglądał sezon 2002? O tym będzie już w następnej części kultowych grzybobrań, w których opiszę jedno, zupełnie inne niż do tej pory grzybobranie z lipca za Zieloną Górą w Bytnicy, podczas którego również pobiłem pewien życiowy rekord…
DARZ GRZYB!
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies