Aktualności Grzyby Las

Kultowe grzybobrania. Część 2. Wrzesień 1989 roku. Prawdziwkowy “strzał”.

KULTOWE GRZYBOBRANIA.

Część 2. Wrzesień 1989 roku. Prawdziwkowy “strzał”.

W pierwszej części kultowych grzybobrań, w skrócie opisałem emocje towarzyszące przy podgrzybkowym “eldorado”, które miały miejsce w lasach Bukowiny Sycowskiej we wrześniu 1988 roku. Druga część to także wrzesień i także Bukowina Sycowska, ale rok później. Jesienny wysyp grzybów w 1989 roku pamiętam jako przeciętny, a miejscami nawet słaby.

Przyczyną była sucha pogoda, która ograniczała rozwój i pojaw upragnionych, kapeluszowych mieszkańców runa leśnego. Niemniej, coś tam popadało, posiąpiło i dla bardziej wytrawnych i nie poddających się szybko grzybiarzy, była to doskonała okazja, aby sprawdzić swoje doświadczenie w poszukiwaniu lepszych, grzybowych miejscówek.

Ja, jako wciąż początkujący grzybiarz, któremu lasy Bukowiny Sycowskiej wydawały się wtedy znacznie większe niż obecnie ponieważ nie przeszedłem ich jeszcze wzdłuż i wrzesz, marzyłem o jakimś wybitnym, grzybowym sukcesie, który chociaż w jednym procencie, mógłby przybliżyć mnie do starych wyjadaczy, którzy kosili grzyby w dużych ilościach.

Była to druga lub trzecia sobota września. Z nieco zamglonych wspomnień z tamtej wycieczki, pamiętam, że pogoda była taka nijaka. Trochę Słońca, trochę chmur, czasami mżawka. Raz cieplej, raz chłodniej. Generalnie pogoda była podobna do wysypu grzybów, czyli niezdecydowana. Były miejsca, gdzie trafiliśmy z ojcem nawet 20-30 podgrzybków, po czym przez pół godziny marszu, grzyba było brak.

Kręciliśmy się wokół lasów za bukowińską chlewnią, gdzieś 2-3 kilometry od niej. Jej bliskość zdradzał zapaszek, który dał się mocno wyczuć z każdym, mocniejszym podmuchem wiatru. ;)) Ten “smrodek” jakoś w ogóle mi nie przeszkadzał. W głowie miałem tylko jedno: grzyby, grzyby i jeszcze raz grzyby. A te rosły jakby chciały, a nie mogły. W wilgotniejszych miejscach coś się trafiało, ale to nie było to, czego chciałem i oczekiwałem.

Nie miałem jeszcze świadomości, że sezony grzybowe mogą się znacznie różnić od siebie pod względem ilości, obecności i intensywności wysypu. Las musiał rozpocząć żmudną pracę nauki cierpliwości mnie – młodego grzybiarza i patrzenia na grzyby jako dodatek i bonus z faktu przebywania w lesie, a nie jako na coś, co się należy i już.

Nerwowo pytałem ojca, o co chodzi z tymi grzybami? Przecież mamy połowę września i w tym czasie zawsze są grzyby! A tu łazimy i zbieramy… Kilometry… Ojciec zaśmiał się i powiedział, że to przebieg korzystnej pogody jest gwarancją grzybowego sukcesu, a nie nazwa miesiąca w kalendarzu. Nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. Byłem żądny dużego grzybobrania i wytrzeszczałem oczy jak mogłem, żeby coś wypatrzeć w ściółce.

Mijały godziny, a my ledwie połowę koszyka zapełniliśmy, głównie podgrzybkami. Mieliśmy też w zbiorze kilka maślaków, kurek, koźlarzy pomarańczowożółtych, szarych i ze 3-4 dorodne prawdziwki, które zresztą wypatrzył mój ojciec. Do powrotu na stację było gdzieś ze 3 godziny. W lesie spotkaliśmy kilku grzybiarzy z podobną ilością zbiorów do naszych. Obok nas przemknął też jakichś miejscowy dziadek na komarku, który z tyłu na bagażniku, miał przyczepiony, pokaźnych rozmiarów koszyk.

Był on jednak szczelnie zakryty i do dzisiaj nie wiem, co ów skrywała jego zawartość. Ojciec nawet chciał go zagaić do rozmowy, ale dziadek najwyraźniej nie był skory do rozmowy, tylko nieco zwiększył gaz. Pyr, pyr, pyr i pojechał w leśną dal. Z perspektywy nieustabilizowanego emocjonalnie, młodego grzybiarza, może i dobrze, że tak się stało, bo gdybym zobaczył cały kosz pięknych grzybasów to zazdrość by mnie zjadła… ;))

Tym samym, niemożność zobaczenia zawartości koszyka spowodowała, że mój układ nerwowy był trzymany w ryzach i nie został sprowokowany. ;)) Pomału zbliżaliśmy się do skraju lasu. Mieliśmy do niego około 1,5 kilometra. Ojciec wpadł na pomysł sprawdzenia jeszcze kilku miejsc, których nie odwiedziliśmy rano ponieważ szliśmy inną trasą. Powiedział mi, że odbijemy nieco w lewo, a później przejdziemy przez dwie alejki brzozowe, po których będzie wygodna, leśna droga i nią dojdziemy do skraju lasu.

Zanim poszliśmy w ustalonym kierunku, przycupnęliśmy na kilka minut i zajadaliśmy się pysznymi kanapkami, które w lesie zawsze smakują lepiej niż w domu. Wychłeptałem duży kubek herbaty z sokiem, popatrzyłem na zbiory i pomyślałem sobie, że pewnie inni grzybiarze nazbierają od nas znacznie więcej. Będzie “łomot”, porażka, wtopa i wstyd. ;)) Jako 10-latek, patrzyłem wtedy na zbieranie grzybów jak na rywalizację sportową, turniej, w którym przegrani palą się wstydu, że są kiepskimi grzybiarzami. Jak chyba każde dziecko, miałem bujną wyobraźnię. ;))

Po zakończeniu posiłku, poszliśmy w brzozowe alejki. Szedłem pierwszy, bo zniecierpliwiony, chciałem też jako pierwszy znaleźć grzyba. Po kilku minutach, praktycznie równocześnie z ojcem, dostrzegliśmy dwa, przepiękne koźlarze pomarańczowożółte. Ojciec był mocno zaskoczony, że w tak uczęszczanym miejscu, o tej porze dnia, jeszcze się uchowały. Pieczołowicie je wyczyściłem i umieściłem w honorowym, najbardziej widocznym miejscu w koszu. ;))

Rozochociłem się grzybowo bardzo mocno po tych kozakach, ale brzozowe alejki nie dały nam w tym dniu już ani jednego kozaczka więcej, chociaż przeszedłem je chyba z 5 razy. Alejki się skończyły. Doszliśmy do krzyżówki dwóch leśnych dróżek, dosyć mocno piaszczystych. Obraliśmy kierunek na Bukowinę i pomału szliśmy do przodu, oczywiście robiąc okrężne ruchy głową na lewo i prawo, aby coś grzybowego wypatrzeć.

Szliśmy w ciszy i skupieniu może z 5-10 minut. Po prawej stronie dróżki ojciec dostrzegł duży, brązowy kapelusz. Aż sam krzyknął do mnie, Paweł – patrz! Ale podgrzyb – wrzasnąłem, skupiając cały swój wzrok na oliwkowym kolorze rurek, wystających spod ciemnawo-brązowego kapelusza. Ojciec do mnie zawołał – to prawy! Tym bardziej, adrenalina skoczyła mi w górę! Jeszcze wpatrywałem się w znalezisko, a ojciec, który już wszedł kilka metrów wgłąb od drogi, zawołał, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty!!!

Ojciec, widząc mój stan “amoku”, zdążył jeszcze krzyknąć – idź ostrożnie bo możesz któregoś podeptać. Rzeczywiście łapałem się na tym, że potrafiłem iść do danego prawdziwka, gapiąc się na niego cały czas i nie patrząc pod nogi, tym samym narażając inne na rozdeptanie. Ojciec rzekł – tylko spokojnie – zbierzmy te, co widzimy, i szukamy dalej.

W naszym koszu wylądowało około 15 pięknych, dorodnych – i co najważniejsze – zdrowych prawdziwków. Kręciłem się jak oszalały obok miejsc, w których rosły, a ojciec wszedł jeszcze głębiej w zwarty drzewostan sosnowy. Nie minęła minuta, może dwie, a tu znowu krzyk – Paweł! Chodź tu! Poderwałem się raptownie, jakbym nadepnął gołą stopą na jeża.

Kiedy przyszedłem do ojca, ujrzałem chyba z 10 przepięknych prawdziwków. I to też nie był jeszcze koniec. W ich pobliżu, znaleźliśmy jeszcze około 15-20 grubachnych, poduchowatych królów naszych grzybów. Kosz prezentował się nad wyraz pięknie i chociaż jego waga znacząco wzrosła, niosłem go dumnie, z wypiętą, aczkolwiek płaską i chuderlawą klatą. ;)) 

Po powrocie na stację nie było mowy o wtopie, porażce czy wstydzie. Grzybiarze tradycyjnie prezentowali swoje zbiory, przy okazji zaglądając, co inni nazbierali. Ze mnie był niezły ubaw. Jeden ze starszyzny grzybiarzy rzekł, że “młody aż wypieków dostał z podekscytowania”. To wszystko jednak było raczej drugorzędne.

Najważniejsza była lekcja dana mi od lasu. W skrócie napiszę tak: na grzybobraniu, rzeczywiście jest jak w rywalizacji sportowej. Na przykład jak na meczu piłkarskim. Dopóki piłka jest w grze, wszystko może się zdarzyć. Albo jak w skokach narciarskich. Jakże doniosłym tego przykładem było ostatnie zwycięstwo Dawida Kubackiego na mistrzostwach świata. ;))

DARZ GRZYB! ;))

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Twitter
  • Blip
  • Blogger.com
  • Drukuj
  • email

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.