Aktualności Grzyby Las

Kultowe grzybobrania. Część 3. Sierpień 1990 roku. “Krawcowe aleje”.

KULTOWE GRZYBOBRANIA.

Część 3. Sierpień 1990 roku. “Krawcowe aleje”.

Jak to jest, że pamiętasz takie szczegóły Paweł? – pytają mnie niektórzy Czytelnicy, którzy przeczytali dwie części kultowych grzybobrań. Przecież od tamtych dni, minęło już tyle lat. Na początek dziesiejszych wspomnień z grzybami w roli głównej, odpowiem na to pytanie.

Otóż od pierwszych, leśnych wojaży z końca lat 80-tych, robiłem w kalendarzach i zeszytach różnego rodzaju notatki, ważniejsze lub mniej ważne, ale dla mnie – bardzo istotne a obecnie i mocno sentymentalne. ;))

To w nich zapisywałem “ciarorodne” wydarzenia z poszczególnych grzybobrań i teraz są one “magiczną” ściągą dla cyklu kultowych grzybobrań. Zatem, kiedy już wyjaśniłem receptę na moją niebywałą pamięć :)), czas przejść do grzybobrania, które miało miejsce w lasach Bukowiny Sycowskiej w sierpniu 1990 roku…

Rok 1990 był przyzwoity grzybowo w Bukowinie, chociaż zapisał się on raczej jako suchy. Najważniejsze (a raczej najistotniejsze z punktu widzenia grzybów) opady, przeszły jednak o właściwym czasie, czyli w sierpniu i we wrześniu. Po połowie sierpnia, było jeszcze całkiem sporo jagód i to na nie mieliśmy z ojcem jechać na następny dzień. Jednak zanim podjęliśmy ostateczną decyzję, gdzie i przede wszystkim na co pojedziemy, odwiedziliśmy dworzec Nadodrze w czasie, kiedy przyjeżdżał pociąg z Oleśnicy, a w nim, grzybiarze z Bukowiny. ;))

Niewielu grzybiarzy wtedy wracało, ale był wśród nich nasz serdeczny znajomy “Józef” – specjalista od koźlarzy pomarańczowożółtych. Kiedy zobaczyłem jego wyładowany do granic pojemności kosz z przecudnymi koźlarzami, jedyne, czego zapragnąłem, to natychmiast znaleźć się w lesie. A tu jeszcze cały wieczór trzeba było czekać. Całą noc. I jeszcze nieco godzinę jechać pociągiem do lasu. I do samego lasu też trzeba było dreptać. Do diaska! Jak mi się wtedy czas dłużył.

Wreszcie, przyszedł upragniony poranek. Było bardzo przyjemnie, gdzieś 16-17 stopni z przewagą zachmurzenia. Idealna pogoda na grzyby. Wieczorem – pod wpływem zbioru Józefa, ostatecznie podjęliśmy z ojcem decyzję, że z jagód nic nam nie wyjdzie, bo jak tu mamy zbierać spokojnie jagody, kiedy w brzozach, pomarańczowożółte łby się czają? ;)) W Bukowinie wyrwaliśmy z pociągu jak Robert Korzeniowski na olimpiadzie. Tradycyjnie za bukowińską chlewnię.

Ojciec musiał tonować mój nieokiełznany, grzybowy temperament i powiedział mi, że “krawce”, czyli przepiękne koźlarze pomarańczowożółte, chociaż jaskrawe i często masywne, także lubią się chować przed grzybiarzem, a szczególnie takim, który szybko gna do przodu nie wiadomo po co. Dał mi do zrozumienia – “młody zwolnij, bo połowę albo i więcej niż połowę grzybów przegapisz”. ;))

Ten, kto pamięta miejscówki grzybowe za bukowińską chlewnią z lat 90-tych, na pewno do dziś wraca wspomnieniami do potencjału grzybowego, który był tam ogromny. Rosły prawdziwki, hurtowe ilości podgrzybków, zatrzęsienie koźlarzy szarych i często też pomarańczowożółtych, kurki, rydze, kozie brody i wiele innych, cennych gatunków grzybów. Lasy te były wtedy bardzo gęste, jeszcze przed trzebieżami. W wielu miejscach, trzeba było prawie w półmroku, przeciskać się między rzędami i szpalerami drzew.

A przy drogach, chodziło się swobodnie po piaszczystym podłożu wśród mchów i wrzosów oraz pomiędzy sosnami i brzozami. To były cudowne, bukowińskie aleje i to w nich czaił się jeden z najpiękniejszych gatunków grzybów rurkowych, jaki Matka Natura w drodze tysięcy lat ewolucji zdołała ulepić, ulepszyć, wyrzeźbić i w końcu wyprodukować z cieniutkich niteczek tajemniczej grzybni.

Dzisiaj te aleje rosną nadal, ale uroku i magii lat 90-tych znacznie w nich ubyło. Zubożało tu też w dużym stopniu życie grzybowe poprzez gospodarkę leśną, która – jak wiadomo – jest niezbędna i konieczna w obecnych drzewo-chłonnych czasach, ale i zabiera często nam to, do czego przywiązaliśmy się duchowo, emocjonalnie, poza racjonalnym i twardym, naukowym bądź gospodarczym podejściem do sprawy.

Tamtego, pamiętnego dnia, alejki kusiły swoją gęstością, wrażeniem niedostępności i ogromu. Kiedy weszliśmy z ojcem na pierwsze miejscówki grzybowe, pomyślałem, że wreszcie/nareszcie jesteśmy w lesie. Błogi, leśny spokój był tylko chwilami przerywany, a raczej urozmaicany śpiewem jakiegoś ptaka lub brzęczeniem owadów. Czasami sosna, potarła swoją korą o korę drugiej sosny, wydając złowieszcze “trrrr”, jakby tajemniczy władca lasu, otwierał nieotwierane przez wiek leśne wrota.

Na początku było chudo. Po jednym, młodym koźlarzu znalazłem ja i ociec. Powiedziałem – pewnie Józio dzień wcześniej wszystko wykosił i tylko to, co zdołało w nocy urosnąć my znajdziemy. Tak się nakręciłem, że w to uwierzyłem. Za to ojciec zaśmiał się i powiedział wyraźnie, że nie wszędzie Józef dreptał, poza tym, on tu raczej nie chodzi, tylko od razy śmiga w kierunku Drołtowic, ponieważ tam są jeszcze mniej dostępne i rzadziej odwiedzane miejscówki.

Ja jednak byłem przekonany, że wrócimy z pustymi koszami, a w ogóle to lepiej będzie wysiąść z powrotem stację wcześniej – na Sołtysowicach i do domu podjechać autobusem, żeby nie robić “siary” na Nadodrzu. ;)) Cóż, idziemy dalej. Ojciec znalazł jeszcze dwa koźlarze, ja jednego. I tak przeszliśmy pierwszą alejkę, po której niecierpliwy, młody Lenart już odtrąbił porażkę grzybobrania, chociaż czasu na włóczęgę było jeszcze aż nadto.

Doszliśmy do znanego doskonale niektórym grzybiarzom miejsca, gdzie krzyżują się leśne, piaszczyste drogi. Na prawo, można iść w sosnowe, podgrzybkowe bory za sieć elektryczną średniego napięcia, natomiast prosto – w kierunku Goli Wielkiej lub na lewo, do następnych alejek brzozowych. Wybraliśmy oczywiście alejki. Jednak ta, którą właśnie zaczęliśmy iść, grzybnęła nam z całą, pomarańczowożółtą mocą!

Zaczęło się od trzech “krawców” w najbardziej pożądanym stadium. Maczugowate, czy też spasione, brzuchate, pękate i twarde jak kamień trzony oraz przepiękne, regularne kapelusze, gładkie i upiększające leśne runo kolorami grzybowej tęczy. Tego szukaliśmy. Ależ zaczęły się emocje. Idziemy dalej, a naszym oczom, ukazuje się około 10-15 następnych, kozakowych grubasów, które czupurnie siedziały w ściółce i niełatwo dawały się wyciągnąć. Moje emocje sięgały zenitu i kiedy kończyłem czyścić któregoś z rzędu krawca, zaczynałem widzieć następne.

Tylko z tej jednej alei o długości około 200-250 metrów, wyciągnęliśmy około setki kozakowych “bambuchów”, które były dla mnie cenniejsze od worka złota i platyny. Przy końcu alejki, weszliśmy wgłąb gęstego zagajnika, w którym dominowały sosny, ale od czasu do czasu, rosły także brzozy. Ciężko było się tam przedzierać, igły leciały za koszulę i dość często, wchodziło się gębą w środek pajęczyn. Automatycznie machało się przy tym rękoma tak, jakby niczego nieświadomy i wystraszony z powodu demolki pajęczyny pająk, miał człowieka pożreć. ;))

Co rusz, spod nieco podniesionej, grubej warstwy igliwia, w otulinie soczystego mchu i 24-godzinnej ochronie wrzosów, wystawały wypukłe główki młodych koźlarzy, będące w absolutnej dysproporcji pomiędzy wielkością kapelusza i trzonu. Trochę to wyglądało tak, jakby łeb jamnika przyczepić do tułowia konia. ;)) Kosze stawały się znacznie pełniejsze i przede wszystkim cięższe. Taka armia grubasów musiała ważyć! Kierując się łapczywością i pewnego rodzaju nieokiełznaną chęcią pozbierania wszystkich kozaków, ciężar nie stanowił dla mnie większego problemu.

Po przejściu przez gęsty zagajnik, kosze były wypełnione w około 80%. Teraz to sam byłem “kozak”, idący dumnie i myślący o tym, jak gul skoczy tym, co zobaczą nasze zbiory. ;)) Ujawnił się w tym momencie mój niski instynkt chwalenia się i pokazania, że jestem ktoś, jestem grzybiarz, że mucha nie siada. :)) Chociaż, gdyby nie ojciec to pewnie nawet olszówki bym nie znalazł… ;)) Jednak z racji mojego młodego wieku i nieokiełznania, a także – dopiero raczkującego hobby, można było mi to wybaczyć. ;))

Za zagajnikiem, weszliśmy na następne alejki brzozowe, w których dopełniliśmy dzieła krawcowego zbioru. Wyglądu dwóch, pełnych koszy, czupurnych koźlarzy nie da się ubrać w sposób, ukazujący pełnię emocji tego grzybobrania. Wielką ciekawostką tamtego, “kozakowego” wysypu było to, że poza “krawcami”, na próżno było szukać innych grzybów, np. prawdziwków, kurek, piaskowców, podgrzybków lub maślaków. Nawet innych gatunków nie było z wiele, chociaż olszówki, gołąbki lub tęgoskóry spotykało się po drodze.    

Powrót do Wrocławia odbył się w grzybowej dumie i chwale. ;)) Nie trzeba było wysiadać na Sołtysowicach. Na Nadodrzu czekało na nas kilku grzybiarzy-zwiadowców, którzy – patrząc na nasze zbiory, nerwowo dyskutowali, gdzie by tu pojechać w następnym dniu. W między czasie, przyszedł też Heniu “Kot”, który dzień wcześniej spróbował grzybobrania w Biskupicach Oławskich i gdzie poniósł klęskę. Jak powiedział – szukał grzybów wszędzie, tylko nie w alejkach brzozowych ponieważ nastawił się na podgrzybki i prawdziwki, a tych w ogóle nie było.  

Grzyby obrabialiśmy do późnych godzin nocnych. Część przeznaczyliśmy na susz, część na marynaty, a reszta wylądowała w sosie, który starczył na trzy obiady. To już był czysto konsumpcyjny i przerobowy wątek, przy którym nie ma takich emocji, jak podczas zbioru. Słynne, bukowińskie alejki, przez te wszystkie lata, dały mi wiele powodów do grzybowej radości. Niestety – ostatnie lata to już wspomniane trzebieże i wycinka drzew, przez co zrobiło się w nich bardzo ubogo, łyso, a duchy gęstości i leśnego półmroku oraz dawnej grzybności zostały z nich wyparte. 

Dzisiaj, nawet podczas wysypu grzybów jest tam ubogo, czasami tylko nieco więcej podgrzybków można w nich znaleźć. Natomiast szaleństwo “krawcowe” lub nawet prawdziwkowe (bo i takie tam się trafiało) należy obecnie do kategorii minionych wspomnień i ulotnych epizodów z przeszłości. Mimo to, mam do tych miejsc ogromny sentyment i nawet w obecnym stanie lesistości i grzybności, wywołują u mnie bardzo pozytywne emocje.

Może za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, kiedy leśnicy ostatecznie wytną tam drzewa i posadzą młode, gęste młodniki, na jakichś czas, wróci tu grzybowa moc, która w latach 2080-2090 oczaruje jakiegoś młodego, grzybowego zapaleńca, tak, jak mnie, oczarowały i obdarzyły te lasy 100 lat wcześniej…

DARZ GRZYB! ;))

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Twitter
  • Blip
  • Blogger.com
  • Drukuj
  • email

4 KOMENTARZE

  1. Cześć Paweł
    No to umawiamy się na rok 2090 na obserwację z góry, a może raczej z dołu …? , nieważne, w każdym razie z innej perspektywy – nowych krawcowych alei w bukowińskich lasach. Przecież będziemy wtedy już wiecznie młodzi 😉
    Oby tylko było jeszcze co obserwować…
    Ale puki co, odwiedzajmy i obserwujmy to co jeszcze jest. Nie z góry, nie z dołu, tylko od środka.
    Pozdrawiam 😉

  2. Witaj Leśny Bracie
    Pozwól, że tym razem zamiast komentarza opiszę krótko swoją historię dotyczącą “krawców” a jakże. Kresy Wschodnie, zajęty jakimiś tam obowiązkami wyrwałem się do lasu dopiero około 11:00. Żeby nie tracić czasu na dojście pojechałem do miejscowości Studzianki (nie mają one oczywiście nic wspólnego ze słynnymi Studziankami Pancernymi).Nie jest to daleko około 7 km czyli troszkę ponad godzinkę marszu ale wrześniowe dni nie są już tak długie jak w czerwcu. Kiedy wysiadałem z autobusu ludzie już wracali do domów z pełnymi koszami. Zdopingowało mnie to tylko do jak najszybszego “dorwania” się do miejscówek i zapełnienia słusznego kosza kapelusznikami. Wyskakuję więc z PKS-u na piaszczystą drogę i zasuwam w głąb Puszczy Knyszyńskiej, chociaż w tej okolicy nie jest to jeszcze ta właściwa Puszcza a powiedzmy jej obrzeża. Dużo młodników sosnowych obsadzonych brzeziną. A często trafiają na kraju pól miejsca porośnięte samosiejką osikową. Wręcz idealne miejsce dla czerwońców. Zaglądam więc tu i tam i jeden wielki pikuś. Gdzieś znajduję jednego kozaka gdzieś jeszcze dwa i nic. Myślę sobie na Sicz zwiali czy co? Idę dalej.

  3. Widzę ładną górkę porośniętą brzozą z osiką. No myślę sobie tutaj was mam, a żeby nie czasem. Znowu jakiś kozaczyna sztuk jeden. Przechodzę coraz bardziej zrozpaczony przez wspomnianą brzezinkę. Za nią teren opadał dość mocno w dół i zaczynał się tam młodnik sosnowy. Praktycznie bez podszytu, była sama ściółka. W desperacji postanawiam sprawdzić ten młodnik. I… coś tam widzę czerwonego. Myślę sobie pewnie muchomory. Podchodzę bliżej a to są i owszem czerwone ale kozaki i to cała paczka. Rozglądam się wokół i nieco dalej widzę kolejną paczkę, i znowu. Na ściółce widać je z daleka. Nie trwa już długo jak napełniam kosz. Na okrasę na skraju młodnika znajduję kilka dorodnych boletusów i czas było wracać. Czyli Paweł niejako potwierdzam Twoje spostrzeżenia. Nie wolno nigdy się poddawać. Dopóki jesteśmy w lesie zawsze mamy szansę trafić na właśnie tą miejscówkę gdzie jeszcze nie było nikogo:)
    Ps. Paweł na temat grzybobrania napiszę jak obiecałem szerzej w moim cyklu o Kresach ale to nie będzie szybko niestety.
    Pozdrawiam serdecznie

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.