Skip to content
KULTOWE GRZYBOBRANIA.
Część 6. Lipiec 1993 roku. Szaleństwo lipcowego wysypu.
Zgodnie z sylwestrową zapowiedzią, wracam na blogu do kontynuowania wpisów z serii “Kultowych Grzybobrań”, w których opisuję najbardziej niesamowite grzybobrania, jakich doświadczyłem w życiu, począwszy od 1988 roku. Piątą część opublikowałem w maju zeszłego roku. Najwyższy czas na następne części. Tym razem, grzybowa akcja miała miejsce w lipcu 1993 roku, kiedy po raz pierwszy w życiu miałem przeżyć potężny, wczesny wysyp grzybów w lasach Bukowiny Sycowskiej, o czym wtedy nie miałem pojęcia.
Za to miałem już pojęcie o sumach opadów i wiedziałem np., że 40-50 mm deszczu to dużo. To wylane z chmur 40-50 litrów deszczówki na metr kwadratowy, a taka suma opadów, przy sprzyjających warunkach, może okazać się wielce grzyborodna. Na początku lipca, na dobre rozkręcił się sezon jagodowy. Ponieważ miałem wakacje, a ojciec urlop, planowaliśmy wycieczką całodniową na skubanie krzaczków jagodowych. Końcówka czerwca i początek lipca przyniosły deszcze świętojańskie, zwane też błędnie “europejskim monsunem letnim”. Mi, na przekór srogiemu grzmieniu naukowców, podoba się ta nazwa. ;))
Prognozy pogody wskazywały, że na 5 lipca spodziewane są masywne burze nad Dolnym Śląskiem, a deszczowo-burzowa pogoda utrzyma się w następnych dniach. No, ale trzeba było podjąć decyzję i wybrać któryś dzień na wycieczkę, z nadzieją, że wstrzelimy się w okienko spokojniejszej pogody i naskubiemy jagód. Po południu, 5 lipca zapadła decyzja, że pojedziemy za dwa dni. Na imieniny lipca. Na wieczór zapowiadano silne burze, tak więc chcieliśmy poczekać jeden dzień, aby runo i jagodniki obeschły, żeby łatwiej i przyjemniej zbierało się jagody.
Pod wieczór, od zachodu niebo mocno pociemniało, bynajmniej nie przez zachód Słońca, a przez grube chmury burzowe, z których – jeszcze z oddali – błyskało się całkiem solidnie. Burza powoli, ale nieuchronnie nadciągała. Rozpadało się na dobre gdzieś około godziny 20-stej, ale nie była to jakaś niszcząca nawałnica, tylko klasyczna, letnia burza z silną ulewną. Niespodzianka czaiła się około 30-40 minut później.
Kiedy wydawało się, że burza na dobre przeszła i opuszcza Wrocław, niebo zaczęło iskrzyć od południowej strony. Ponieważ od małego lubiłem oglądać burze, zgasiłem w pokoju światło i z podekscytowaniem obserwowałem rozwój sytuacji. Burza przemieszczała się dosyć szybko, grzmoty były znacznie częstsze niż w poprzedniej burzy i czułem, że będzie ostro.
Burza przemieszczała się idealnie z południa na północ, dzięki czemu mogłem nawet uchylić okno od strony zachodniej, dla większych emocji i podziwiania cumulonimbusowej, ciężkiej odmiany meteorologicznego haevy metalu. ;)) Ulewa była tak silna, że prawie całą szerokością jezdni płynęła woda. Jedna ze studzienek kanalizacyjnych zadławiła się całkowicie, dzięki czemu powstało całkiem spore jeziorko na ulicy i na większości skweru. Pamiętam jeszcze, że w telewizji mówili o burzach w kraju, gdzie wymienili m.in. Zieloną Górę, którą podlało jeszcze więcej niż Wrocław.
Na drugi dzień powietrze było fantastycznie rześkie jak na Wrocław, a ja chodziłem jak kot z pełnym pęcherzem, bo myślami byłem już w lesie, a tu jeszcze cały długi dzień i noc trzeba czekać. Po godzinie 17-tej ojciec wpadł na pomysł, żeby pojechać na dworzec Nadodrze i zrobić zwiad z czym grzybiarze i jagodziarze wracają z lasu. Miałem pojechać z nim, ale nie pojechałem, bo postanowiłem naszykować już ekwipunek na wyprawę. Mama zrobiła przepyszne kanapki i stwierdziła, że “wariaci nie mogą się doczekać”. ;))
Po godzinie 19 ojciec wrócił z dworca i ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, przyniósł ze sobą wielgachny kosz na grzyby, który trzymaliśmy w piwnicy. Stanąłem przy drzwiach i spojrzałem z niedowierzaniem. Zapytałem nieśmiało, “tato, czy my jedziemy na jagody na cały tydzień”? Ojciec uśmiechnął się i odpowiedział. “Zmiana planów Paweł. Jedziemy na grzyby”.
???
Jak to? W lipcu na grzyby? Tato, coś mnie wkręcasz… Ojciec spokojnie powiedział: “Nie wkręcam cię. Byłem na Nadodrzu, grzybiarze tachali pełne wiadra, kosze i torby grzybów. Towarzystwo wrze. Jutro jedzie konkretna ekipa. Jurek, Romek, Heniu “Kot”, Józio “Klawisz”, “Ścigany”, Czesiu i wielu innych. Zbiórka o 4:30 pod dworcem. Widzisz Paweł, od ponad 2 tygodni mamy świetne warunki, dużo pada i nie jest za gorąco, zatem grzybiska wylazły. Trzeba to wykorzystać”.
Nawet nie potrafię wyrazić słowami stanu mojego alarmu grzybowego, który zawył w mojej głowie. Natychmiast przygotowałem gumowce, drugi, mniejszy koszyk, który był w domu i postanowiłem szybko pójść spać. Leżałem w łóżku już po godzinie 8. wieczorem, ale co z tego. Za diabła nie idzie usnąć.
Wyobrażam sobie jutrzejszą wycieczkę, pozytywnych wariatów z grzybowego towarzystwa i Romka – wysokiego z długim nosem, który lubił stawać w przedziale i nakręcać wszystkich na grzyby. Był w tym mistrzem. Czasami coś podrasował w swoich opowiadaniach, ale wszyscy go słuchali z wielką przyjemnością.
I tak, w tych rozważaniach, nie mogłem zasnąć chyba ze trzy godziny. A niech to cholera weźmie – pomyślałem. Jeszcze zaśpię. Na szczęście miałem pod poduszką stary, radziecki budzik, który wydobywał z siebie prawie zabójcze dźwięki. Nie było śpiocha, którego by nie poderwał na równe nogi. Zasnąłem późno.
O godzinie 3:15 usłyszałem rosyjską moc budzika. Ojciec miał ze sobą drugi budzik, mniej szalony. Szybkie śniadanie, sprawdzenie wszystkich sprzętów, kosze pod pachy i w drogę. Mieszkaliśmy 4 przystanki od dworca Nadodrze, dlatego często nie czekaliśmy na nocny tramwaj, a szliśmy z przysłowiowego buta.
20 minut i już jesteśmy na dworcu. Czołówka grzybowej arystokracji już na posterunku. Wszyscy napaleni na grzyby jak hutniczy piec. Pociąg przyjechał punktualnie i wyruszyliśmy do lasu. W Oleśnicy przesiadka na pociąg do Ostrowa, złożonego z kultowych, piętrowych wagonów. Grzybiarzy cały pociąg, Oleśnica też jedzie, w tym człowiek z naszej paczki – emerytowany kolejarz Jasiu “Kośląg”.
Ależ atmosfera się nam zrobiła. Jak w szczycie sezonu grzybowego, a to przecież dopiero 7. lipca. Zapytałem Romka, jakie gatunki najwięcej “wysypały”? Odpowiedział: “Młody, nie wiem, czy starczy wam koszyków. Podgrzybków, kozaków, maślaków można kosą kosić, prawdziwków też jest mnóstwo. Ja jadę wyłącznie na prawdziwki”. No tak, pomyślałem. Mistrzowie mogą wybierać i wybrzydzać…
W między czasie zaczęło dosyć mocno padać. Nie była to burza, tylko mocniejszy, letni deszcz. Chwilami lało solidnie, zwłaszcza, jak przejeżdżaliśmy przez Dobroszyce, Grabowno i Twardogórę. Przed Bukowiną deszcz trochę zelżał, ale nadal padał dość mocno. Byliśmy na to przygotowani i w Bukowinie, po przywitaniu klona srebrzystego – “Bukowianina” – wyruszyliśmy w kierunku słynnej, bukowińskiej chlewni. Było zimno, jak na lipcowy poranek, ale deszcz praktycznie ustał.
Towarzystwo rozeszło się na wszystkie strony, a ja z ojcem, spokojnie, bez pośpiechu, zaczęliśmy deptać pierwsze, leśne górki. Na początku wzrok był jeszcze nie przystosowany do tropienia grzybów, no i było całkowicie pochmurno, dlatego pierwsze oględziny miejscówek, nie odzwierciedlały stanu euforii grzybowej, która kotłowała się w pociągu. Ale ten stan nie trwał długo. Weszliśmy głębiej w zagajniki, gdzie królowały sosny, nieliczne świerki i brzozy.
Zaczęliśmy dostrzegać pierwsze, młodziutkie podgrzybki. Postawiliśmy kosze i spokojnie, krok po kroku, lustrowaliśmy ściółkę. Wtedy to okazało się, że tych podgrzybkowych słoiczkowców klasy zerowej jest multum. Trzeba było ostrożnie chodzić, żeby któregoś z nich nie rozdeptać. Rozpoczęło się wspaniałe grzybobranie, niczym żywcem wyciągnięte z jesiennej kulminacji wysypu grzybów.
Nigdy wcześniej nie widziałem takiego wysypu w lipcu. Czasami nawet podczas jesieni nie było tak obficie. Po około dwóch godzinach, nasze kosze były w około 60% wypełnione samymi młodymi, grubiutkimi i twardymi podgrzybkami. Zapach z koszy był powalający. Postanowiliśmy zrobić sobie przerwę, która polegała na jedzeniu kanapek i chodzeniu w pobliżu koszy i zbieraniu kolejnych grzybów… ;))
Wpadłem na pomysł, aby wejść głębiej w zagajniki, gdzie przebiegała moja tajna alejka brzozowa. Wzięliśmy ze sobą wszystkie graty i pocwałowaliśmy jakieś 300-400 metrów dalej do tajnej alejki. Widok, jaki tam zastaliśmy był wybitnie wspaniały. Pełno młodych koźlarzy pomarańczowożółtych. Niektóre były tak mocarne, że ciężko było je wykręcić ze ściółki.
Czułem, że z emocji dostałem wypieków na twarzy. Nie wiedziałem, od którego grzyba zacząć zbiór. Pomiędzy nimi, trafiały się podgrzybki oraz prawdziwki. Trafiliśmy też na sporą rodzinkę kurek. Stan, w którym się znaleźliśmy, można było określić dosadnie: “grzybowy amok”.
Dochodziła godzina 10, może trochę później, a my już niebezpiecznie zbliżaliśmy się do zapełnienia dwóch koszy grzybów, przy czym ten ojca był jak trzy moje. Po opędzlowaniu tajnej alejki i większej części zagajników, wyszliśmy na piaszczystą, urokliwą ścieżkę i postanowiliśmy odpocząć. Tylko, że ścieżka ta znajdowała się obok alejek brzozowych, a to oznaczało, że odpoczynek będzie się wiązał z… chodzeniem za kozakami. ;)) Bez gadania, wiedzieliśmy co robić. Jeden idzie lewą stroną drogi, drugi prawą. Spotykamy się na końcu i wracamy.
Ponieważ kosze były już bardzo ciężkie, schowaliśmy je głębiej od drogi, aby przypadkowo i okazjonalnie nie zmieniły właściciela, a po brzozowych alejkach chodziliśmy ze szmacianymi torbami. W alejkach tych czerwieniło się od młodych krawców i brązowiało od prawdziwków i podgrzybków. Ależ one wtedy rosły!
Człowiek przeszedł bardzo powoli przez alejkę i był pewien, że wszystko wyzbierał. Wracałem nią z powrotem i kolejne grzyby ładowałem do torby. W 30-40 minut zapełniliśmy obie szmaciane torby. Na kosze założyliśmy pończochy, dzięki czemu, zawartość torb można było jeszcze przełożyć do koszy.
Podjęliśmy decyzję, że wracamy do Wrocławia pociągiem o godzinie 13. z minutami. Dochodziła mniej więcej godzina 11. Byliśmy blisko skraju lasów i generalnie blisko stacji, dlatego na luzie, bez pośpiechu wyruszyliśmy z powrotem. Wychodząc z lasu w pobliże domu Państwa Andrzejczaków, gdzie często kupowaliśmy miód, spotkaliśmy grzybiarza – wyjątkowo sędziwego staruszka, który ucieszył się na nas widok, bo – jak powiedział – trochę pokręciła mu się droga i nie wie, którędy wracać do stacji.
Był także obładowany grzybami, a na wierzchu jego kosza dumnie widniał potężny prawdziwek. Powiedział nam, że to przez niego droga mu się pokręciła, bo jak go znalazł, to tak zaczął się krzątać w jego otoczeniu, gdzie jeszcze znalazł kilkanaście mniejszych prawdziwków, że w końcu wszystko mu się poplątało i nie wie, którędy wracać. Był to bardzo wesoły i miły dziadek, który zaczął nam opowiadać o czasach wojny i o grzybobraniach, które kocha całe życie, ponieważ mieszkał na wschodzie, w pobliżu Białowieży i w domu była wielka tradycja zbierania grzybów.
Ojciec nieśmiało zapytał go o wiek. Wtedy dziadek wyjął dowód i powiedział: “Wolę wam pokazać, bo jak wam powiem to mi nie uwierzycie”. Ja szacowałem jego wiek na mniej więcej osiemdziesiąt lat. Tymczasem okazało się, że sędziwy człowiek ma aż 93 lata. To był chyba najstarszy grzybiarz, jakiego spotkałem w bukowińskich lasach w swoim życiu.
Ojciec podał mu rękę i rzekł – “wielki szacunek dla wielkiego grzybiarza”. Widziałem, że temu Panu łezka w oku się zakręciła, który odpowiedział, że chciałby jeszcze do setki parę razy pojechać na grzyby, tylko nogi coraz bardziej mu odmawiają posłuszeństwa. Nigdy już nie spotkaliśmy tego dziadka, ale te kilkadziesiąt minut spędzonych w Jego towarzystwie, gdzieś głęboko we mnie utkwiło i pamiętam to tak, jakby było całkiem niedawno.
Kiedy wróciliśmy wspólnie na stację, kwiat rycerskiego towarzystwa grzybowego z Wrocławia siedział w większości na ławce i trawnikach, dumnie prezentując zbiory. ;)) Romek narąbał prawdziwków jak szalony, inni mieli przewagę podgrzybków, ale każdy był objuczony grzybami po pachy. Jurek zapytał nas, kiedy jedziemy ponownie, bo warto wykorzystać ten wysyp, ponieważ na jesieni może być kiepsko. Ustaliliśmy, że za 3 dni jedziemy ponownie. Nieco mniej cierpliwi grzybiarze oświadczyli, że pojadą za dwa dni.
Losy lipcowego wysypu potoczyły się po myśli grzybiarzy. Do końca miesiąca grzybów było mnóstwo, a sam lipiec 1993 roku przeszedł do mojej historii grzybobrań jako jeden z najbardziej grzybnych w życiu, jaki miałem okazję przeżyć w lasach Bukowiny Sycowskiej. Pojechaliśmy na grzyby jeszcze kilka razy i za każdym razem wracaliśmy z pełnymi koszami. Dużo grzybów “poszło” w świat, czyli dla znajomych i dla rodziny, ponieważ nie bylibyśmy w stanie wszystkiego przerobić, a tym bardziej skonsumować.
Las dał mi kolejną, bardzo ważną lekcję w rozwijającej się od małego, przewlekłej “chorobie”, zwanej “leśną grzybicą”. ;)) Okazało się, że przy zbiegu optymalnych dla grzybów warunków, w lipcu możemy mieć potężny wysyp grzybów, porównywalny z kulminacją jesiennego wysypu.
W swojej grzybowej karierze, przeżyłem jeszcze kilka innych, grzybnych lipców, ale to pierwsze, tak obfite, lipcowe (imieninowe, bo 7. lipca to imieniny miesiąca) grzybobranie w życiu, a także spotkanie 93-letniego grzybiarza rodem ze wschodniej granicy, stało się dla mnie kultowe i takim pozostanie na zawsze.
DARZ GRZYB! ;))
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies
Witajcie Towarzyszu:)
Wypada potwierdzić z ramienia Partii Wasze doniesienia z roku 1993. W tym roku przebywałem w Republice Czeskiej na delegacji na zaproszenie Towarzyszy z Kadańskiego Rejonowego Komitetu Partii. Opracowywaliśmy kompendium na temat “Konsumpcja knedli w Republice Czeskiej a populacja boletusa w latach 1990-1993 oraz prognozy na przyszłość”. A w lipcu doniesienia od Towarzyszy z Dolnego Śląska spowodowały iż zmuszony byłem poprosić o tygodniową przerwę w obradach. Z tym, że wybraliśmy się w Bory Dolnośląskie w okolice Bolesławca. Takiego wysypu grzybów wszelkiej maści to się nie spodziewałem. Można było je kosić przysłowiową kosą, ale z tego co pamiętam to jesienią bawiłem na Kresach i tam też nie było źle. Pozostaje życzyć tylko sobie takich sezonów:)
Pozdrawiam serdecznie
Darz Grzyb!
Cześć Wojtek. 😉
No właśnie, możemy sobie życzyć takich sezonów, ale czy jeszcze na niżu przeżyjemy jakichś lipiec, grzybowo podobny do tego w 1993 roku? Ostatnie lata nie napawają optymizmem, ale nie traćmy nadziei.
Pozdrawiam. 😉