Skip to content
Leśne Opowiadania Wojciecha.
Kresy Wschodnie, cz. 2. Wiosna.
Na moim blogu, poza stałymi pozycjami (np. tygodniowa prognoza pogody, podsumowania meteo poszczególnych miesięcy, atrakcje astronomiczne), wciąż przybywa nowych artkułów o drzewach, relacji z bukowińskich wycieczek i innych wpisów dotyczących poszczególnych kategorii blogowych. Pomału wykluwają się też nowe części Kultowych Grzybobrań, a w przygotowaniu mam również kilka opowieści/relacji z grzybobrań, które szczególnie utkwiły mi w pamięci i to nie z powodu samych grzybów. Niektóre wydarzenia, jakie miały wtedy miejsce i których byłem świadkiem, do dzisiaj nie jestem w stanie racjonalnie wytłumaczyć. O tym będzie jednak w swoim czasie, czyli gdzieś za kilka miesięcy.
Obecnie najważniejszy wpis to kontynuacja opowieści o życiu na Kresach Wschodnich – miejscu odległym dla mieszkańców zachodniej połowy kraju. Napisał ją Wojciech Dziewierski, – autor sześciu części Leśnych Opowiadań Wojciecha, które można przeczytać na blogu, wystarczy w blogową wyszukiwarkę wpisać hasło “opowiadania” i nacisnąć “szukaj”. Po ich napisaniu, Wojtek rozpoczął pisać nowy cykl opowiadań, w których ukazuje kresowe życie, w poszczególnych porach roku. W zeszłym roku ukazała się pierwsza część “Zima”, dzisiaj premiera drugiej części “Wiosna”. Zapraszam do tego wyjątkowego opowiadania, w którym Wojtek przenosi nas do niewielkiego miasteczka, położonego tuż obok rozległych i nieprzystępnych połaci puszczy…
Marzec roku 19… Kresy Wschodnie. Pewnej marcowej nocy obudził mnie potężny huk dochodzący znad rzeki. Przestraszony zapaliłem światło, podszedłem do okna chcąc coś zobaczyć. Dziadek szybko przywołał mnie do porządku:
– Wojtas gaś to światło i kładź się spać!
– No, ale skąd ten huk?
– To tylko pęka kra i tak nic nie zobaczysz, rano pójdziesz sobie na most to pooglądasz, a teraz spać!
Miałem oczywiście całą masę pytań, ale wiedziałem, że to na nic. Nie muszę chyba dodawać, że do rana już nie zmrużyłem oka. Zerwałem się nawet przed regulaminową pobudką. Szybko przyniosłem dwa wiadra wody, prawie biegiem udałem się do sklepu „Murowanki” po chleb. Żeby tylko zdążyć nad rzekę. Niestety, kategoryczny zakaz wybija mi to z głowy.
Dziadek po prostu powiedział:
“Ani mi się waż pokazywać teraz nad brzegiem rzeki! To jest bardzo niebezpieczne. Rzeka jest mocno wezbrana, brzeg dosyć stromy, poślizgniesz się wpadniesz i tyle będziemy ciebie widzieć. Może ktoś znajdzie ciebie w maju. Powiedziałem już! Po szkole możesz podejść na most a teraz śniadanie i do szkoły!”.
Nie miałem wyjścia, trzeba było słuchać, zresztą Dziadek miał rację. Z wezbraną rzeką naprawdę nie było żartów. Poszedłem więc do szkoły. Na lekcjach oczywiście nikt nie uważał, jedynym naszym tematem była rzeka i dochodzący znad niej łoskot pękającej kry. W końcu nauczyciel widząc, że chyba zaraz i tak pouciekamy z lekcji, zarządził w porozumieniu z dyrektorem wymarsz na most zwartą grupą.
Mieliśmy szczęście, bo bez niego nic byśmy nie zobaczyli. Most nie był jeszcze zamknięty, ale z oby dwóch stron, stały milicyjne patrole i nie pozwalały nikomu kręcić się po moście, a już na pewno nie dzieciom. Ponieważ jednak byliśmy oficjalną delegacją, to pod czujnym okiem pedagoga mogliśmy podziwiać potęgę żywiołu z miejsc w pierwszym rzędzie. A było na co popatrzeć. Obserwowałem masy lodu pędzące z ogromną prędkością na most. Rozbijały się o potężne betonowe filary. Czasami lód spiętrzał się na tych filarach. Wtedy kra wpadała jedna na drugą tworząc jakieś fantastyczne lodowe konstrukcje. Ponieważ jednak temperatura była dodatnia, lód łamał się pod własnym ciężarem i spływał pokruszony w dół rzeki.
Największe wrażenie robiły jednak na nas duże tafle lodu, walące z impetem w most, który pomimo swojej bardzo solidnej konstrukcji drżał w posadach. Niestety seans niedługo się skończył. Przyjechały dwie ciężarówki z wojskiem. Dowodzący Pułkownik wydał rozkazy. Żołnierze rozstawiali skrzynie z… trotylem i w ogóle trwała krzątanina. Wspomniałem o trotylu. Był on oczywiście nie po to żeby most wysadzić, ale po to, aby go bronić, gdyby masy lodu spiętrzyły się do tego stopnia, że groziłyby uszkodzeniem konstrukcji. Musieliśmy z ogromnym żalem przerwać oglądanie, ale – nie wierzyć szczęściu – Pułkownik miał chyba dobry humor. Kazał wystąpić chłopakom i zabrał nas jeszcze raz na most. Stwierdził, że niedługo i tak trafimy do wojska to możemy się zaznajomić ze służbą, przynajmniej w niewielkim stopniu już teraz.
Opowiadał nam jak działa trotyl, że jest to bezpieczny materiał wybuchowy. Nie eksploduje od uderzenia, czy temperatury. Nawet pozwolono nam wziąć do ręki kostkę. Przypominała z wyglądu kostkę mydła, może masła. Tylko była całkiem lekka. Dopiero w połączeniu ze specjalną spłonką i lontem nastąpi eksplozja. Dowiedzieliśmy się też, że zaraz po wojnie stał most drewniany. Podczas wiosennych roztopów, saperzy próbowali go ratować, krusząc właśnie zatory lodowe materiałami wybuchowymi. Niestety natura okazała się silniejsza i most został dosłownie porwany przez nurt rzeki. A kiedy taka sytuacja się powtórzyła, zbudowano solidny most betonowy, który nie obawiał się zatorów i lodu.
Nieubłaganie czas wycieczki dobiegł końca i musieliśmy wracać do szkoły. Oczywiście do końca dnia nie było wśród nas innego tematu jak zatory lodowe i metody ich kruszenia. Wymyśliliśmy sobie, że następnego dnia z rana polecimy na most. Do rana na pewno wypiętrzy się dużo kry i będziemy obserwować, jak żołnierze ją kruszą. Kto wie, może nawet Pułkownik pozwoli nam coś wysadzić? Wcześnie rano, jeszcze przed lekcjami, rzeczywiście spotkaliśmy się przy moście. Jakie było jednak nasze rozczarowanie. Mało, że żołnierzy już nie było, to kra, w zasadzie spłynęła w nocy. To co jeszcze płynęło rzeką nie stanowiło już żadnego zagrożenia. Przy moście stał patrol Milicji Obywatelskiej. Milicjant kazał na szybciutko uciekać do szkoły. Cóż, tak trzeba było zrobić.
Marzec. Roztopy. Nastała wiosna, ale na oficjalne nadejście tej pięknej pory roku musieliśmy jeszcze poczekać do 21 marca. Wtedy to udawaliśmy się całą klasą nad rzekę uroczyście topić Marzannę. Wspólnymi siłami robiliśmy kukłę, a przy pomocy nauczyciela, układaliśmy okolicznościową piosenkę, co roku inną. Było radości co niemiara. Cieszyliśmy się z coraz dłuższych dni. Grzejącego coraz mocniej słońca. Z tego, że niedługo ciepłe kurtki i buty pójdą w odstawkę, chociaż na to musieliśmy jeszcze poczekać. W kalendarzu panowała już wiosna, ale i zima jeszcze nie dawała za wygraną. Nocami łapał regularny mróz, a w dzień wszystko topniało. Dodajmy do tego jeszcze częste opady mokrego śniegu lub śniegu z deszczem i mamy obraz przedwiośnia. Kiedyś chcieliśmy zmienić nazwę kwiecień na “błocień”, nie wiem dlaczego to nie przeszło?
Bo marzec, wiadomo czym zasłużył na swoje miano. Jednak coraz wyżej wzbijające się słońce pokazywało, kto teraz rządzi. Ponadto kwitnące przebiśniegi, miłki wiosenne, krokusy a nad rzeką kaczeńce i bazie mówiły – nie martwicie się już zimą. Teraz nastała wiosna. Często zakładaliśmy gumowce i chodziliśmy nad rzekę przechadzać się w płytkich rozlewiskach. Tam też już tętniło życie. Traszki odbywające swoje gody. Żaby zajęte składaniem skrzeku, a nieco później pływające roje kijanek. Zbieraliśmy kwitnące kaczeńce i fiołki. Niezapomnianym widokiem było odbicie błękitnego nieba w tych rozlewiskach. Ten błękit wydawał się świeży, jakby odnowiony po zimie. Do tego spod zeschłego zielska wyrastały pierwsze źdźbła trawy, a nad samą rzeką trzciny. Jednym słowem przyroda budziła się do życia.
Ale też trzeba było zejść na ziemię. Wiosna wiosną, a obowiązki czekały. Oprócz traumatycznej udręki szkolnej dochodziły pierwsze prace wiosenne. Bo na te solidniejsze, jeszcze było za wcześnie. Zresztą bardziej szczegółowo opiszę je troszkę później. Ciekawym zwyczajem było kwietniowe zbieranie chrzanu. Dlaczego akurat w kwietniu? Nie mam pojęcia. Czekaliśmy tylko, żeby wspomniany chrzan puścił pierwsze listki. Chodziliśmy wtedy gdzieś po opłotkach, czasami po opuszczonych ogrodach, uzbrojeni w szpadle i zbieraliśmy chrzan. Nie będę wspominał o przyjemnościach związanych z obieraniem a później tarciem twardych korzeni. Kiedy chrzan był już starty, swoje czary odprawiała nad nim Babcia. Jak ona potrafiła go przyrządzić, że smakował tak nadzwyczajnie? Tego nie wiem. W każdym razie nie było lepszej przyprawy do wędlin niż ten chrzan.
Powiem uczciwie, że trochę się zagalopowałem i opuściłem bardzo ważne wydarzenie w życiu naszego miasteczka. Może już bardzo chciało się pożegnać zimę? Cóż to za wydarzenie? Otóż w lutym lub w marcu rozpoczynał się Wielki Post. Obowiązkowy był udział we Mszy Świętej w Środę Popielcową. Co tam wymyślaliśmy, żeby się tylko od tego obowiązku wymigać. Ileż to było zawsze zadane na czwartek, a w ogóle przecież to dzień powszedni a nie święto. Oczywiście nic nie pomagało. Udział był obowiązkowy i już. Gorzej, że aż do Wielkanocy trwał faktyczny post. Był on bardzo rygorystycznie przestrzegany. Śledzie, ziemniaki, żur, jajka a dla nas – jako nieletnich – oczywiście mleko. To było całe menu przez cały okres Wielkiego Postu. No może z wyjątkiem niedzieli, kiedy to był obowiązkowy rosół z kury.
Sześć tygodni to jednak nie wieczność, dni szybko mijały i przychodził Wielki Tydzień. Tutaj było już szykowanie się do Świąt. Porządki, może jeszcze nie takie generalne, szczególnie, jeśli Święta wypadały bardzo wczesną wiosną i aura bardziej przypominała Boże Narodzenie, ale jednak solidne. Dziadek udawał się gdzieś do sąsiada celem uzgodnienia zakupu mięsa i wędlin swojego wyrobu. Czasami udawałem się z Dziadkiem do pomocy. Trzeba było przygotować drewno do wędzarki, później często doglądałem wyrobów w trakcie wędzenia. Trzeba było pilnować temperatury, która nie mogła być zbyt wysoka. Nie będę się wdawał w szczegóły, zresztą tutaj nie jestem fachowcem, a całą pracę przy wyrobach załatwiali dorośli. Trochę im tylko pomagałem. Na koniec można było spróbować świeżo uwędzonej kiełbasy czy szynki. Dziadek zawsze odkroił mi porcję do degustacji i przykazał, żebym tylko czasami nie pochwalił się Babci, bo wtedy awantura murowana.
Nie wiem czy takie wędliny można jeszcze kupić? Bez konserwantów, ulepszaczy, wypełniaczy i nie wiem czego tam jeszcze. Wszelkie prace porządkowe, zakupowe, masarskie i wszelki inne musiały być zakończone do Wielkiego Czwartku. Wtedy rozpoczynały się uroczystości Triduum Paschalnego. O ile niechętnie chodziliśmy do Kościoła jako, że chyba nikt nie lubi przymusu, to na tą uroczystość chodziliśmy bardzo chętnie, chociaż te nabożeństwa trwały bardzo długo. Szczególnie w Wielką Sobotę. A wcześniej w Wielką Sobotę z rana chodziliśmy z radością do kościoła ze święconką. Wiedzieliśmy przecież, że to koniec Wielkiego Postu i już nie mogliśmy doczekać się Wielkanocnego śniadania. Wracając do uroczystości Triduum Paschalnego, trzeba przyznać, że ksiądz potrafił zadbać o odpowiednią oprawę. Piękne pieśni, dekoracje. Dlatego, jak wspomniałem, chętnie uczestniczyliśmy w tych uroczystościach.
Uff, jeszcze tylko Msza Rezurekcyjna w Wielką Niedzielę i nareszcie śniadanie. Zawsze było zaczynane wspólną modlitwą i stosownym cytatem z Pisma Świętego, tradycyjnym stuknięciem się święconym jajkiem; a później – co to była zawsze za wyżerka! Wspomniane wędliny swojego wyrobu, pyszne sałatki, ciasta, baby, mazurki, mój ulubiony keks no i oczywiście jajka przygotowane na różne sposoby. Dorośli nie żałowali sobie czegoś „na trawienie” a nam wystarczał kwas chlebowy, również przygotowany na Święta. Śniadanie, choćby świąteczne i uroczyste nie mogło trwać przecież cały dzień. Ale święto to święto. Zasady były bardzo rygorystycznie przestrzegane. Pójść na spacer z rówieśnikami to jeszcze było wolno, ale wszelkie gry, zabawy na powietrzu były zakazane. No chyba, że przy niepogodzie, spotkaliśmy się u kogoś w domu pograć w karty. Mijała Wielka Niedziela i nadchodził Lany Poniedziałek.
Po obowiązkowej Mszy Świętej i śniadaniu następowała bitwa, w zależności od aury. Jeśli Wielkanoc przypadała na przełomie marca i kwietnia i pogoda przypominała bardziej Boże Narodzenie niż Wielkanoc, następowała bitwa na śnieżki. W końcu to też woda. Jeśli natomiast mieliśmy wiosnę w pełnym rozkwicie, urządzaliśmy prawdziwy Lany Poniedziałek. Tutaj zasadą było, że lejemy się wodą tylko między sobą. Kategorycznie zakazane było oblewanie obcych, czy też w ogóle dorosłych i marny był los takiego, co wpadł na taki pomysł. Naprawdę długo czuł w miejscu, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę, swoją innowację obchodzenia Lanego Poniedziałku. Ponadto świętą zasadą było, że wojna „na wiaderka” trwała do obiadu, czyli gdzieś do godz. 13, może 14.
Później szliśmy się przebrać i zjeść świąteczny obiad. Pozostawało jeszcze sporo dnia, więc spotykaliśmy się albo na dworze albo u kogoś na kartach czy planszówkach. Kiedy byłem już trochę starszy, przestałem brać udział w tych wodnych potyczkach i po śniadaniu, często tzw. kanałami (żeby pozostać suchym) urywałem się do Puszczy. Kiedy przekraczałem granice lasu miałem wrażenie, jakbym zatrzaskiwał za sobą drzwi naszego świata i wkraczał na teren, gdzie rządzi Pani Natura. Ze względu na wczesną porę roku, roztopy, zalegający jeszcze – szczególnie w cieniu śnieg, musiałem trzymać się utartych szlaków i duktów. Wchodzenie wprost w Puszczę, szczególnie dla kogoś jak ja, wtedy nie posiadającego doświadczenia, było bardzo niebezpieczne. Pewnie ktoś się by spytał, czego ja tam szukałem? Jeśli chodzi o poszukiwanie czegoś w sensie fizycznym, odpowiedź jest prosta – niczego. Wiadomo, w kwietniu, a tym bardziej marcu, grzybów i jagód raczej nie ma. Ale jest coś o wiele cenniejszego. Coś, czego nie da się zmierzyć, zważyć czy schować do koszyka. Natomiast można chłonąć do woli pozytywną energię, energię lasu. Trudno mi określić co to jest?
Mówiąc bardziej obrazowo. Przyjeżdżamy do lasu. Ruszamy, nawet nie łamiąc zasad, ale nie patrzymy za niczym, tylko za grzybami. Las wtedy się wycofa. Pozostaną tylko drzewa, może i z runem leśnym. Nie wspominając już o osobnikach, którzy nie powinni się nawet do lasu zbliżać, a swoim zachowaniem, przypominają nie wiem kogo. Chyba tylko niedorozwiniętych umysłowo. Wędrowałem więc w puszczańską dal obserwując budzącą się do życia przyrodę. W kwietniu trafiałem na całe kobierce kwitnących przebiśniegów i zawilców. Przy odrobinie szczęścia spotykałem przylaszczki i włochate sasanki. Żółto kwitły miłki wiosenne. Starałem się zapamiętać miejsca kwitnących rzadkich i chronionych kwiatów, żeby można było je odwiedzić za rok. Nie zawsze się to udawało. Bywało, że kwiaty z jakichś tam przyczyn zanikły albo… nie umiałem znaleźć miejsca. Oprócz tego kwitły wierzby, leszczyny i oczywiście dość rzadki wawrzynek wilcze łyko.
Z ciekawością obserwowałem, że śnieg zanika najpierw wokół drzew. Nie znałem jeszcze wtedy bardzo prozaicznej przyczyny tego zjawiska. Tłumaczyłem to sobie tym, że w drzewach zaczynają krążyć wraz z nastaniem wiosny soki, co powoduje powstawanie ciepła i topnienie śniegu. W rzeczywistości pnie drzew pochłaniają promieniowanie słoneczne przez co się ogrzewają, natomiast śnieg to promieniowanie odbija. Zimą, przy bardzo niskim słońcu tego zjawiska nie ma. Natomiast w marcu, a tym bardziej w kwietniu, kiedy słońce już silnie operuje – jak najbardziej. Było jeszcze cicho. Gdzieś w drzewach słychać było nieśmiałe, pierwsze ptasie trele. Wiedziałem, że za może dwa tygodnie wiosna eksploduje z całą siłą. Przyjdą krótkie, majowe noce kiedy ptasie chóry nie będą milkły, a powietrze będzie przesycone zapachem kwitnących ziół.
Wielkim przeżyciem była dla mnie akcja sadzenia lasu. Wspominałem o niej w zimowej części opowiadania, kiedy to Leśniczy kazał mi się przypomnieć na wiosnę. Wyszło troszkę inaczej. Bo to Leśniczy przyszedł do szkoły i wraz z Dyrektorem ogłosili, że w najbliższą niedzielę sadzimy las. W związku z tym ochotnicy są mile widziani. W dzień wolny? Sadzenie lasu? Cytuję tutaj rozmowy kolegów, bo mi tego nie trzeba było dwa razy powtarzać. Oczywiście wynikła zaraz scysja o prace w dzień świąteczny. Cóż, władza ludowa z kościelną raczej nie przepadały za sobą a i poparcie dla tej pierwszej wśród społeczeństwa, raczej nie było duże. Musiał interweniować proboszcz i sprawę dało się załatwić. Po prostu wysłał z nami księdza, który odprawił dla nas Mszę Świętą w plenerze przed przystąpieniem do pracy. Można się porozumieć? Przy odrobinie dobrej woli z obu stron na pewno tak. Nie rozumiem, dlaczego tej dobrej woli tak bardzo brakuje teraz? Mało tego, wyobraźcie sobie, że ksiądz po skończeniu obrzędów Mszy Świętej przebrał się w „cywilne” ciuchy i stanął z nami do pracy. Nie kryliśmy zdziwienia, gdyż praca w dni świąteczne była kategorycznie zakazana, oprócz oczywiście jakichś prac niezbędnych do wykonania.
Ksiądz wyjaśnił nam temat jednoznacznie. Pracujemy wspólnie, nie dla chęci zysku, tylko dla dobra ogółu, a taka praca jest dopuszczalna nawet w niedzielę pod warunkiem, że nie zaniedbuje się Mszy Świętej. W ten sposób nasze wątpliwości zostały ostatecznie rozwiane i mogliśmy nareszcie zabrać się do pracy. Wspomniany już traktorzysta Janek dostarczył nam skrzynki z sadzonkami, głównie sosny oraz narzędzia. Leśniczy kazał nam dobrać się w pary. Udzielił nam szczegółowego instruktażu i okazało się, że praca idzie szybko i sprawnie. Jeden wyjmował sadzonkę, druga osoba narzędziem zwanym kosturem robiła szczelinę w ziemi, w którą wtykało się sadzonkę, pilnując żeby nie pozawijać korzonków, następnie dołek dociskało się kosturem, nieco przydeptywało i gotowe. Sadzonek ubywało w takim tempie, że leśniczy polecił nam rozładować traktor a kierowcę wysłać po nowy zapas sadzonek. Szybko uwinęliśmy się z resztą i czekaliśmy na dostawę sadzonek. Korzystając z przerwy zacząłem bombardować Leśniczego najrozmaitszymi pytaniami. Dla przykładu – ile to sosny posadzimy na hektarze?
Leśniczy uśmiechnął się i odpowiedział pytaniem:
– A jak ci się wydaje?
– Zastanowiłem się i odpowiedziałem – z tysiąc?
Leśniczy kazał mi ten tysiąc pomnożyć razy 10. Przeciętnie tyle sadzonek sadzi się na hektarze lasu, jeżeli mówimy o sośnie.
– A czy wiesz, ile doczeka sosnowej starości?
– No chyba prawie wszystkie.
– Tutaj Leśniczy wprost się roześmiał. Dobrze by było, ale w rzeczywistości, tak zwanego wieku rębnego doczeka 400-500 drzew.
– Dlaczego tak? A co zresztą? Spytałem może zbyt gwałtownie.
Leśniczy znowu nie odpowiedział wprost tylko zadał mi pytanie:
– Jak myślisz, co by się stało, gdyby posadzić sadzonki i pozostawić je, ot tak samymi sobie na lata?
– No wyrosłyby przecież…
– Nie dziecko, wyrosłoby wtedy może kilka drzew, reszta pozagłuszałaby się nawzajem, nie wspomnę już o chorobach czy szkodnikach. Inna jeszcze rzecz, że do takiego lasu nie bardzo dałoby się wejść. Bardziej by przypominał południowoamerykańską dżunglę niż las. Dlatego co jakiś czas robimy przecinkę drzew. Fachowo nazywa się to trzebież. Usuwamy drzewa chore, słabe, wtedy inne mogą się rozwijać. A drzewo? Cóż, służy za faszynę, za opał lub pozostaje w lesie dla użyźnienia gleby. Pamiętaj, las to bardzo złożony ekosystem i musimy ostrożnie korzystać z jego zasobów, żeby nie naruszać i tak bardzo już kruchej równowagi biologicznej.
– Ekosystem? Nie bardzo wtedy rozumiałem?
– Leśniczy odpowiedział – nie mam dzisiaj czasu na długi wykład, ale widziałeś na pewno nie raz martwe, próchniejące drzewo.
– Jasne.
– Widzisz to drzewo jest niby martwe, ale w nim tętni życie.
– ??? Teraz to już całkiem przestałem cokolwiek rozumieć.
– Odłam kiedyś z takiego drzewa kawałek kory. Zwróć uwagę ile tam kręci się owadów. Przyjrzyj się, że często mają w takich drzewach gniazda ptaki, a ile jest tam mikroorganizmów. Na przykład grzybów, takie nie będą interesować ciebie jako grzybiarza, może botaników czy mykologów. Z czasem takie drzewo przewróci się na ziemię. Nastąpi dalszy rozkład drewna, ale jeszcze dalej będzie służyć drobnym organizmom za mieszkanko a próchnica użyźni leśne podłoże. Natomiast w miejscu drzewa obumarłego, na pewno będą rosły następne, które za ileś tam set lat, też będą obumierać. To jest w bardzo dużym uproszczeniu ekosystem, powiedzmy w miniaturze.
Odnieś teraz takie jedno drzewo do całego lasu a i pamiętaj, nawet największy las, też nie jest jakimś zamkniętym obszarem, też jest częścią przyrody. No dość już tych wykładów. Jeśli będzie ciebie interesować ten temat, zachęcam do czytania literatury, pogadaj z nauczycielem biologii, na pewno doradzi ci lepiej niż ja. W końcu jestem leśniczym a nie wykładowcą. No chyba nadjeżdża obiad. Chodź coś zjeść bo jeszcze mamy sporo pracy.
Faktycznie, traktorzysta przywiózł nam pyszną, gorącą grochówkę z wkładką. Każdy dostał też pajdę chleba. Byliśmy głodni, ale wystarczyło też na dokładkę dla chętnych. Po obiedzie praca szła nam już wolniej, ale leśniczy wiedział jak nas zdopingować do roboty. Powiedział krótko: Uwijajcie się szybciej bo będzie jeszcze niespodzianka. Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. W końcu zawołał mnie i jeszcze trzech kolegów i oznajmił:
Zasuwajcie do lasu po drzewo, będzie zaraz ognisko. Zdziwiliśmy się – ognisko w lesie? Leśniczy szybciutko rozwiał nasze wątpliwości. Ze mną wolno. Nie trzeba nam było tego dwa razy powtarzać. Pogoniliśmy po chrust, szybko przygotowaliśmy miejsce, oczyszczając je ze ściółki a i drzewa nie brakowało. Pozostali już kończyli sadzenie. Zarządzono zbiórkę. Leśniczy bardzo nam podziękował za trud włożony w sadzenie lasu. A na koniec oznajmił – miała być niespodzianka i będzie. Solidnie sobie na nią zapracowaliście. Będzie ognisko i pieczona kiełbaska. Powiem wam, że od razu nas opuściło zmęczenie. Przecież nie ma nic lepszego, niż kiełbasa z ogniska po całym dniu ciężkiej pracy. Każdy z nas otrzymał solidną porcję. Piekliśmy je sobie na patykach śpiewając: „Płonie ognisko i szumią knieje” i czego nam trzeba było więcej do szczęścia? Na koniec zabrał jeszcze głos nasz nauczyciel.
Pamiętajcie, że ta Puszcza to nie tylko taki zwykły las. Była ona schronieniem dla wielu partyzantów walczących o wolną Polskę. Można znaleźć obozowiska jeszcze z czasów Powstania Styczniowego, nie mówiąc już o późniejszych z czasów wojny. Będziemy jeszcze o tym rozmawiać a teraz robi się późno. Miał dla was niespodziankę Pan Leśniczy mam i ja. Za solidną pracę jutro, ale powtarzam tylko jutro, jesteście zwolnieni z odpytywania. W odpowiedzi rozległo się gromkie hurra!
No a teraz biegiem po wodę. Zalewamy starannie pozostałości po ognisku i najwyższy czas do domu. Rzeczywiście, nawet nie zauważyliśmy, że pomału zaczyna zapadać zmierzch. Sprawdziliśmy jeszcze, czy nie został gdzieś tlący się żar, czy nikt niczego nie zostawił i pomęczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy do domu. Babcia czekała z kolacją, ale oczywiście musiałem przynieść wodę ze studni. I trzeba było iść spać. Nie mogłem jednak długo usnąć. Kotłowały mi się myśli, rozmowa z Leśniczym, ekosystem a i jeszcze coś wspomniał o dżungli. Warto by się dowiedzieć czegoś bliższego. W końcu zmęczenie zwyciężyło a rano… Jak zwykle raniutko pobudka, wymarsz do sklepu, później po wodę i do szkoły. Akurat mieliśmy tego dnia botanikę. Postanowiłem, jak to się mówi “kuć żelazo póki gorące” i jak tylko nauczyciel wszedł do klasy, wystartowałem z zapytaniem:
– Proszę Pani, co to jest ekosystem? Powiem szczerze, że rzadko można zaobserwować tak zdumioną osobę.
– A skąd ci to przyszło do głowy?
– Bo proszę Pani, wczoraj sadziliśmy las i rozmawiałem z Panem Leśniczym, a on nie miał czasu mi tego wytłumaczyć i kazał zwrócić się do Pani.
– A teraz rozumiem. Ale w jednym zdaniu tego nie da się powiedzieć. Ale dobrze i tak Pan Dyrektor dał wam dzisiaj dyspensę od pytania, także poświęcimy tą godzinę na rozmowę o właśnie ekosystemie. Zaczęliśmy przekrzykiwać się nawzajem, podając przykłady: „rzeka i ryby”, „łąka i owady”, „las i jego mieszkańcy”.
Po dłuższej chwili, nauczycielce udało się nas uspokoić. I stwierdziła, że wszyscy mamy rację, ale nie do końca. Nie będę się wdawał w dalsze szczegóły, bo nie chcę pisać o ekosystemach jako takich. Na ten temat są zresztą napisane całe tomy najrozmaitszych opracowań naukowych, a z lekcji zapamiętałem, że w zasadzie cała otaczająca nas przyroda tworzy jeden wielki ekosystem, a wszelkie próby nadmiernej ingerencji ze strony człowieka w przyrodę mogą się bardzo źle skończyć. Natomiast ja miałem w głowie istną kotłowaninę myśli. Wykład na lekcji biologii, jeszcze tylko pogłębił moje wątpliwości. Głównie cisnęło mi się pytanie „dlaczego?”
– Dlaczego liście są zielone?
– Dlaczego mrówki budują mrowiska?
– Dlaczego?…
Próbowałem poprosić o wyjaśnienia nauczyciela. Niestety, nie było to oczywiście możliwe – ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu – przekazanie tak ogromnej wiedzy w czasie jednej lekcji. Kiedy upierałem się, Pani ucząca nas biologii powiedziała krótko:
– Czy jesteś w stanie przenieść 10 worków ziemniaków na raz? Na pewno nie, także również nie przyswoisz sobie w czasie jednej godziny wiedzy do zdobycia, na którą potrzeba wielu lat, ale zachęcam ciebie do odwiedzania biblioteki i oczywiście na kółko przyrodnicze.
Na początek popędziłem do biblioteki. Poprosiłem książki o lesie(?). Pani bibliotekarka trochę zdziwiła się?
– A co byś chciał konkretnie?
– No opis ekosystemu. Niestety, w szkolnej bibliotece nie było nic takiego. Po lekcjach udałem się do Biblioteki Miejskiej. Tutaj otrzymałem książkę, chociaż Pani była mocno zdziwiona, że czytelnik uczęszczający do szkoły podstawowej wypożycza książkę przeznaczoną dla studentów. Czym prędzej pobiegłem do domu, żeby jak najszybciej rozpocząć lekturę. Żeby to tylko było takie proste. Cóż to za określenia – chlorofil, fotosynteza, symbioza, biocenoza, sieć troficzna, biotop? Najlepiej będzie zajrzeć do encyklopedii. Chlorofil: „grupa organicznych związków chemicznych,…. Zbudowane z pochodnej porfiny…”. No nie, to chyba stanowczo za mądre dla mnie. Nie dawałem za wygraną, ale w końcu na moje westchnienia zwrócił uwagę Dziadek. Zobaczył książkę a właściwie podręcznik akademicki i stwierdził krótko:
Daj sobie spokój. To jest jeszcze za mądre dla ciebie. Nawet najlepszy matematyk musiał najpierw nauczyć się tabliczki mnożenia. Przyjdzie czas studiów. Wiedza jest bardzo ważna, ale wszystko musi iść po kolei. Najpierw podstawówka, potem szkoła średnia i matura a na końcu szkoła wyższa, a ty chcesz robić na odwrót. Tak się nie da, zakończył Dziadek stanowczo. Wiedziałem, że Dziadek ma rację. Z żalem oddałem na drugi dzień książkę do biblioteki. Pani Bibliotekarka widząc moją nietęgą minę zaproponowała mi coś całkiem innego. Otóż zaprowadziła mnie do regału z książkami przygodowymi. Od razu wpadły mi w oko książki Arkadego Fiedlera. Tak, to było to! Ja ich nie czytałem, tylko je pochłaniałem. „Rio de Oro”, „Ryby śpiewają w Ukajali”, „Orinoko” i wiele innych. Czytałem również przygody Tomka autorstwa Alfreda Szklarskiego i oczywiście nie tylko. Chyba właśnie wtedy zrozumiałem, że wcale nie chcę tworzyć kolejnego opracowania na temat ekosystemu. To zostawiłem naukowcom.
Sam wolałem włóczyć się po Puszczy i ten ekosystem podziwiać. Czy zdarzało się Wam odejść hen daleko w pierwotny las wiedząc, że w promieniu iluś tam kilometrów nie ma nikogo i jesteście zdani na siebie? To naprawdę wspaniałe, czuć się tylko jakąś maleńką cząstką przyrody. Wiedzieć, że podlegamy jej wpływom, jak wszystko wokół, w szczególności kiedy całe nasze zdobycze cywilizacyjne pozostały gdzieś bardzo daleko. Albo szykować sobie kolację i nocleg gdzieś na polance w sercu Puszczy i po ciężkiej wędrówce wyciągnąć się na posłaniu z gałęzi, obserwować gwiazdy, które wydają się być zawieszone na wyciągnięcie ręki a wszystko pozostałe, a w szczególności nasz codzienny świat jest tak odległy, że aż nierealny. Ale to była jeszcze pieśń dość odległej przyszłości, teraz postanowiłem pomimo wszystko nauczyć się co nieco teorii, a przede wszystkim rozróżniać bezbłędnie rośliny trujące i jadalne oraz rośliny chronione. Nie mówiąc już rzecz jasna o grzybach. O ile raczej nie planowałem kariery zielarza o tyle karierę grzybiarza jak najbardziej.
Niemniej, dobra znajomość roślin przydawała się w późniejszych latach, kiedy to podczas włóczęgi po Puszczy korzystałem z jej zasobów a konserwy w plecaku traktowałem jako tak zwany ZN, czyli Zapas Nienaruszalny. Ale te włóczęgi, jak wspomniałem, miały miejsce trochę później. Teraz wróćmy jeszcze do miasteczka. Niepostrzeżenie mijał kwiecień, a w dniu pierwszego maja mieliśmy dodatkową atrakcję, czyli wyjazd do miasta na pochód pierwszomajowy. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy z całej politycznej i propagandowej oprawy tego wydarzenia. Dla nas był to po prostu kolorowy korowód z flagami, transparentami, gdzieś grała orkiestra wojskowa. Tym bardziej, że zawsze udało się nam naciągnąć kogoś z dorosłych na lody czy watę cukrową. Nie mieliśmy pojęcia, że udział w pochodzie jest dla dorosłych obowiązkowy a absencja bez ważnego powodu groziła surowymi sankcjami.
Czyli wcześnie rano zbiórka. Troszkę dziwnym było dla nas, że jacyś ludzie sprawdzali obecność. Przecież nie jechali (chyba) za karę? Pakowaliśmy się do podstawianych przez Zakłady Pracy autobusów i jazda na imprezę. Jeszcze przed pochodem, na śniadanie Gmina fundowała nam porcję smażonej kiełbasy, bułkę oraz piwo (dla dorosłych) i lemoniadę (dla nas). Po pochodzie bywało, ze zostawaliśmy jeszcze trochę na różnych imprezach. Były konkursy, czasami występy, zdarzył się nawet seans filmowy na świeżym powietrzu. Ogólnie był to dla nas dzień pełen wrażeń, a kto się wychowywał za czasów socjalizmu, ten wie dobrze co to w rzeczywistości było za „święto”. Takie to były czasy.
Kiedy już wiosna rozgościła się na dobre i wygoniła resztki zimy a prognozy zapowiadały dłuższy okres słonecznej pogody, obserwowaliśmy w domu jakieś nerwowe zachowanie Babci i Dziadka. Robienie listy zakupów, przegląd środków czystości znajdujących się w domu, obchód podwórka i ogrodu. Wiedzieliśmy, że nieuchronnie zbliża się D-day. Nie, nie polegał on na tym, że część z nas broniła brzegu rzeki a druga próbowała tą rzekę forsować. D-day to po prostu generalne porządki wiosenne po zimie. Oczywiście ten dzień trwał w rzeczywistości około tygodnia. Po odpowiednich zakupach, pierwsza pracą było wyniesienie tzw. dubletowych okien na strych. Niby nic wielkiego ale… Okna były bardzo ciężkie a wejście na strych prowadziło bardzo wąskimi, stromymi drewnianymi schodkami. Trzeba było bardzo uważać, żeby nie wybić szyby i samemu nie zlecieć ze schodków.
Kolejną ważną rzeczą był przegląd pieca i przewodów kominowych. Tutaj w razie potrzeby był wołany zdun, a komin był regularnie czyszczony przez kominiarza. Dalej pod nadzorem Babci musieliśmy dokonać szczegółowego przeglądu odzieży zimowej. Wszelkie uszkodzenia musiały być naprawione, na ogół we własnym zakresie a czasami przy pomocy krawca. Tak samo obuwie. Musiało być wyczyszczone na wysoki połysk, a jeśli była taka potrzeba, zanosiliśmy buty do naszego sąsiada, który był szewcem. Odzież zimowa była następnie prana i chowana do szafy aż do jesieni. Wszystkie dywany, chodniki musiały być najpierw wytrzepane a później praliśmy je w rzece. Była chyba specjalnie do tego przystosowana betonowa kładka. Na niej szorowaliśmy chodniki szczotką, później ile się dało, wykręcaliśmy a w domu układane były dopiero po wysuszeniu. Dodać trzeba jeszcze prace porządkowe mniejszego kalibru.
Mycie podłóg, sprzątanie kurzy za szafami, itd. Na końcu przychodziła kolej na podwórko i ogród. Podwórko musiało zostać wygrabione, wszelkie zeschłe liście, trawa usunięte. A ogródek…. Każdy kto ma działkę zna te wiosenne prace, dlatego nie będę się nad nimi rozwodził. W skrócie trzeba było ziemię ładnie zgrabić, porobić grządki i wysiać warzywa. Na sporej części ogrodu Dziadek sadził ziemniaki a pozostały areał obsiewaliśmy wszelkimi innymi warzywami, nieco później uzupełnianymi flancami kapusty, sałaty, selera i innych. Ze względu na przymrozki potrafiące uprzykrzyć życie ciepłolubnym warzywom i działkowcom razem z Dziadkiem zbudowaliśmy niewielki namiot foliowy. Teraz bezpiecznie sadziliśmy paprykę, pomidory i ogórki. Ech, to były prawdziwie ekologiczne warzywa. Bez grama chemii, sztucznych nawozów, herbicydów i czego tam jeszcze. Ponadto rosło kilka krzaków porzeczki czerwonej i czarnej, agrestu dwie czy trzy jabłonie i grusze oraz śliwy.
Ale owoce to była raczej domena późnego lata i jesieni, dlatego o nich nieco później. Muszę jeszcze, przy temacie upraw, wspomnieć o kawałku pola, które Dziadek dzierżawił. Nie było tego dużo. Na połowie pola były sadzone ziemniaki a na połowie zboże. Żyto lub jęczmień. Tylko na swoje potrzeby, czyli na paszę dla kur albo prosiaka (jeśli akurat Dziadek miał ochotę takiego hodować). Zawsze było z tym polem trochę zajęcia przy żniwach, a we wrześniu przy wykopkach. Ale to była bardziej zabawa niż żniwa. Na prawdziwe jeździłem troszkę dalej do dalszej rodziny nad Biebrzę przy samej granicy, wtedy ze Związkiem Radzieckim, dzisiaj z Białorusią. Ponieważ to była jeszcze kwestia kilku miesięcy, żniwa na razie pozostawimy w spokoju.
Trwał piękny maj. W wolnych chwilach wychodziliśmy na pachnące ziołami i kwiatami nadrzeczne łąki. Graliśmy często w piłkę, najchętniej wtedy, kiedy gospodarze zebrali już pierwszy, wiosenny pokos trawy. Na trawie wyrośniętej było trudniej grać, ale co tam. Jak to się mówi zapał i młodość czynią cuda. Odważniejsi próbowali zażywać wiosennej kąpieli w rzece. Jednak temperatura wody, pomimo panujących upałów nie zachęcała do takich eksperymentów, na ogół zresztą zakazywanych przez dorosłych. Cóż, ktoś tam się przeziębił, ktoś wylądował w łóżku z zapaleniem oskrzeli a reszta ….. czekała aż się woda ociepli. Gdzieś w trzeciej dekadzie maja, oczywiście po wykonaniu obowiązków domowych, szliśmy do Puszczy w poszukiwaniu pierwszych grzybów. Później, kiedy byliśmy trochę starsi, chodziłem już samemu. Jeżeli rozwojowi grzybni sprzyjały warunki pogodowe, była dostateczna ilość deszczu a i noce dość ciepłe to znajdowaliśmy pojedyncze kozaki czerwone lub brązowe, trafiło się kilka maślaków, garstka kurek. Szczęśliwcy znajdowali pierwsze prawdziwki. Oczywiście nie było to jakieś mega grzybobranie. Jak wspominałem – były to pojedyncze owocniki.
Muszę wspomnieć o jeszcze jednej uroczystości religijnej, wypadającej w maju lub czerwcu, czyli Procesji na Święto Bożego Ciała. Ksiądz ustalał razem z wiernymi trasę Procesji, a cztery rodziny były proszone o przygotowanie ołtarzy. Trwała ta procesja dobre dwie – trzy godziny, ale trudno, za to reszta dnia była dla nas. Maj to również miesiąc pierwszych wypraw na ryby. Uwielbiałem chodzić przez podmokłe, pachnące kwaśnym torfem, kwitnącymi trawami i ziołami łąki, chłonąć pełną piersią ten aromat i zarzucać wędkę z leszczyny z nadzieją złowienia rybki. Czasami udawało się złowić kilka kiełbików czy okonka. Maj ogólnie nie był dobrym miesiącem dla wędkarzy, głównie ze względu na trwające tarło, ale początki były już zrobione.
Pomału maj ustępował miejsca czerwcowi. Wiadomo, wszystkim kojarzy się on z początkiem wakacji, ale zanim doczekaliśmy się ich, czekał nas ostry finisz w szkole. Wiadomo – klasówki, sprawdziany, powtórki, ale to już był ostatni wiraż przed upragnionymi wakacjami. Uff… Doczekaliśmy się. W dzień zakończenia Roku Szkolnego, Babcia zawsze zarządzała wcześniej pobudkę. Następowała szczegółowa kontrola czystości, stroju i … wymarsz do szkoły. Wiadomo, była uroczysta Akademia ku czci…, następowały przemówienia dyrektora, wychowawcy, nauczycieli, przedstawiciela rodziców i kogoś z uczniów. O rany! Dlaczego to tak długo trwa! W końcu spotykaliśmy się z naszym wychowawcą w klasie. Jeszcze krótka przemowa, że to jest nie najgorzej, ale musi być dużo lepiej, musicie się bardziej przykładać do nauki i tak dalej. Wreszcie rozdanie świadectw, jeszcze podziękowania dla naszej Pani Wychowawczyni, życzenia miłego wypoczynku i nareszcie upragnione wakacje. No jeszcze trzeba było wysłuchać w domu na temat konieczności poprawy ocen, ale to już przecież każdy zna.
Dzień ten był dla nas zwyczajowo wolny od zajęć domowych, dlatego wspólnie z rówieśnikami planowaliśmy, co dzisiaj będziemy robić. Różnie to było. Umawialiśmy się albo na ognisko, albo na mecz piłkarski połączony z ogniskiem, a jeżeli pogoda była akurat kapryśna i padało, graliśmy u kogoś w karty lub planszówki. Najczęściej jednak pogoda dopisywała i spotykaliśmy się nad rzeką lub na wspominanej już Harcerskiej Polanie na ognisku. Ktoś przynosił gitarę, śpiewem skracaliśmy czas potrzebny do upieczenia ziemniaków w żarze ogniska.
Rozmawialiśmy o planach na wakacje, gdzie kto pojedzie lub snuliśmy nasze nieśmiertelne opowieści o Puszczy, czekających w niedalekiej przyszłości wyprawach na grzyby i ryby. Ktoś opowiedział historię o kwiecie paproci, który zakwita tylko w Noc Świętojańską. Opowiadanie to znalazło później niezbyt wesoły ciąg dalszy. Wieczór szybko mijał i musieliśmy wracać do domów. Jeszcze tylko staranne zagaszenie ognia i zaczynaliśmy wakacje. Ale o tym będzie już w części trzeciej.
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies
Eh,…., nostalgia….
Fajnie się czytało…
Dzięki Wojtku !
Pozdrawiam 😉
Wojciech potrafi bardzo mocno rozpalić wspomnienia i tęsknotę za minionymi latami. W tamtych czasach było inaczej, ale to inaczej było lepsze, niż współczesne wariactwo.
Pozdrawiam Wojciecha z Puszczy i Krzyśka! 😉
Mam podobne wspomnienia co Wojciech z “sąsiedzkiej” Puszczy Augustowskiej, wioska Rygol u ujścia Czarnej Hańczy i kanału Augustowskiego. Eh… dawne, piękne czasy… , to se ne vrati…!
Pozdrawiam 😉
Witam Towarzyszy Krzyśka z Lasu i Pawła. Dziękuję za pozdrowienia a Pawłowi szczególnie dziękuję za umieszczenie opowiadanka na blogu. Tak to prawda świat był niewątpliwie normalniejszy. Żadnemu idiocie nie przyszło na myśl twierdzić, że zwracanie się do własnej matki “mamo” jest naruszeniem czego?!! Nie mam pojęcia. Zresztą ten temat poruszę obszerniej w zakończeniu.
Krzysiek widzę, że zna moje klimaty. Chociaż moja Puszcza jest położona troszkę bardziej na południe i jezior już tam nie ma, tylko pozostałości po nich. Ale praktycznie to ten sam las. Część trzecia jest w trakcie pisania a czwarta i zakończenie ….. dopiero w planach:):):)
Serdecznie Was pozdrawiam i do zobaczenia na Leśnym Szlaku.