Bukowina Sycowska. Nazwa wymieniana przeze mnie setki razy i odmieniana we wszelkich możliwych przypadkach. 13 sierpnia 2016 roku. Zrobiłem tradycyjny przegląd lasów w poszukiwaniu oznak grzybowego szaleństwa, które rozpleniło się w innych rejonach Polski. Oczywiście nie wszędzie, ale jednak. Do sprawy podszedłem bardzo racjonalnie, bez emocji i pośpiechu. Bo czegoż można się spodziewać, kiedy od kilku tygodni porządnie nie pada deszcz, który podgrzewałby te emocje. Tak naprawdę to ostatnie bardzo dobre opady na Wzgórzach Twardogórskich miały miejsce miesiąc temu, 14 lipca. To te opady dały taki mini wysypek, który miał miejsce po 20 lipca i to dosłownie przez kilka dni.
Później zrobiło się ciepło, miejscami gorąco, a deszcze przestały padać. I tak właściwie jest do dzisiaj. To, co ostatnio spadło to tzw. kropidło, skropienie, a mówiąc dosadniej – parodia deszczu w postaci mżawki. To nie są opady, które mogłyby mieć jakieś znaczenie dla grzybów. Cóż, skoro jednak postanowiłem nieco pobiegać po lesie to trzeba było zajrzeć tu i ówdzie. Tym razem do rundy honorowej wziąłem zaufanego człowieka i dobrego kolegę Krzysztofa. Wspólnymi siłami postanowiliśmy przefiltrować ściółkę leśną przy pomocy narządu wzroku i instynktu grzybiarza, który po tylu latach włóczenia się po lasach gdzieś się w nas zaszczepił.
Zanim na dobre weszliśmy w głębię bukowińskich lasów, nie trzeba było być bystrzakiem, żeby nie zauważyć kwitnących wrzosów. Jednym z fenomenów przyrody jest fakt, że co roku raczy nas tymi samymi zjawiskami i przemianami i co roku jest to wspaniałe, piękne, potocznie mówiąc zarąbiste, ekstra i wyjątkowe. Z uwagi na brak znaczących opadów, nawet nie wzięliśmy pod uwagę, aby zaopatrzyć się ewentualnie w gumowce. I tu powstał paradoks. Chociaż w lesie jest już sucho jak diabli, w butach sucho nie było. Z rana wystąpiła mżawka, o dosyć dużej gęstości, która namoczyła panoszące się trawska, paprocie i inne zieleniny leśne. Chodzić po lesie można w różny sposób. Jednak jedna zasada jest taka sama. Chodzi się po ściółce i po tym, co na niej rośnie. Jak trawa jest mokra, a nie ma się gumowców to buty są mokre. W ślad za nimi idą skarpety. Powstaje ciekawa reakcja łańcuchowa. Czyli jeszcze raz. Po zamoczeniu butów, przemakają skarpety, a następnie nogi. Uczucie wodności w butach i chłód “wędrują” następnie do mózgu i odczucie trampkowego dyskomfortu hydrologiczno-termicznego mamy zapewnione. ;))
Ale tak naprawdę co nas to obchodziło? Pomimo jeszcze młodego wieku, należymy z Krzyśkiem do starych, leśnych wyjadaczy, którzy dostali od Matki Natury wielokrotnie po łbie, łaziliśmy już po lesie podczas oberwania chmury, jak i w śnieżycy. Zatem mokre trampki nie były dla nas żadnym straszliwym wydarzeniem czy dyskomfortem. Wystarczyło się poddać leśnym prawom fizyki. Jedno z nich brzmi: “Skoro buty mogą się zmoczyć to i mogą wyschnąć”. ;)) Oczywiście, żeby to prawo zadziałało, trzeba mieć nieco szczęścia, a ściślej – trafić na wzrost temperatury i promienie słoneczne. Podczas naszej wycieczki prawo to zadziałało. ;)) Po czasie około 1,5 godziny zrobiło się zdecydowanie cieplej z przewagą słońca.
Pierwsze oględziny stanowisk grzybowych rozwiały wątpliwości. Sucho, bezgrzybie i pustka. Chociaż nie taka wielka pustka bo jakieś tam grzybki można było znaleźć, tyle, że bez wartości zbiorczo-konsumpcyjnych. Zdecydowanym grzybem numer jeden, który najbardziej obecnie owocuje to tęgoskór pospolity. Trujący, nieco przypominający purchawki. Jego bardzo licznie rosnące owocniki, okupują miejsca wzdłuż dróg leśnych. Chociaż poza fotografowaniem, “leśny kartofel” nie ma on nic dla człowieka do zaoferowania to i tak miło na niego popatrzeć. Zapaleni grzybiarze tak mają. Cieszą gębę do każdego grzyba. ;))
Sporadycznie widzieliśmy też gołąbki, rycerzyka czerwonozłotego i mleczaje chrząstki. W końcu trafiłem jednego i jak się później okazało – jedynego podgrzybka podczas wycieczki oraz dwa piaskowce modrzaki. Przeszliśmy już dobrych kilka kilometrów i nasz zbiór był tak “okazały”, że żarliwie dyskutowaliśmy, kogo to nie trzeba będzie wezwać na pomoc, żeby obrobić się z grzybami. ;)) W końcu doszliśmy do bukowińskiego mostku, tunelu, wiaduktu. Jak zwał tak zwał. Mniejsza o to. Wiadomo o co chodzi. O to miejsce, gdzie pod pociągiem się przechodzi. W tym miejscu zdaliśmy sobie sprawę, że “ostatnią nadzieją białych” będą liczne miejsca kozakowe za mostko-tunelo-wiaduktem. Z tym, że trzeba do tych miejsc nieco nabić kilometrów. Ale to dla nas pikuś. Czasu full, w koszu null, przez co idzie się lekko, zwinnie i szybko.
Przed nami pierwsza poważna z kozakowego punktu widzenia aleja brzozowo-sosnowa. Jakiż klimat panuje w takich alejkach. Od małego mam korbę na punkcie takich miejsc. Leśna, piaszczysta droga, a po lewicy i prawicy alejki brzozowo-sosnowe. Wręcz fanatycznie lubię się tam krzątać i to bez względu na porę roku. Połączenie w danym sektorze lasu sosen z brzozami to arcydzieło. Niby nic takiego wielkiego, a jednak. Idziemy wolno, łby to na lewo to na prawo. Las obdarował nas po jednym koźlarzu pomarańczowożółtym. Na zachętę lub z litości, widząc naszą desperację i puste kosze. Powiedziałem do Krzysztofa, że najlepsze miejsca na “krawce” zdecydowanie przed nami. Po pokonaniu sporego kawałka podgrzybkowych lasów bez podgrzybków, trafiliśmy do najważniejszych miejsc naszej wycieczki, w której alejek brzozowych jest co najmniej kilka kilometrów i to w każdym możliwym kierunku świata. Wrzosowiska tworzą tam przeuroczy klimat. Nawet sam Krzysiek stwierdził, że są to idealne miejsca na koźlarze. I miał rację. Tyle, że tak jak miejsca podgrzybkowe były bez podgrzybków, tak i wspaniałe miejsca kozakowe, okazały się być bez kozaków. Znalazłem jednego i tylko jednego koźlarza szarego, który zwiększył ciężar mojego “naładowanego” kosza. ;))
Reszta część wycieczki to już ostateczne przełknięcie “porażki”, ale za to z humorem i dalszym oglądaniem majstersztyku przyrody, któremu na imię las. Po drodze znaleźliśmy jeszcze po 2 kurki, a ja gdzieś tam przy drodze trzeciego i ostatniego w tym dniu piaskowca modrzaka w nieco gwiazdkowej (czyli podsuszonej) wersji. Na koniec oblataliśmy kilka miejsc na prawdziwki i koźlarze czerwone oraz kanie. Grzybki, niczym kabaret “Ani Mru-Mru”. Po zrobieniu grubo ponad 15 kilometrów, naszym oczom ukazała się znajoma stacyjka kolejowa w Bukowinie. Do pociągu było jednak jeszcze prawie 3 godziny. Co robić? Kwitnąć na stacji? Pod kultowym srebrzystym klonem siedzi się wybornie, ale trzy godziny, tj. 180 minut? Trochę za długo. Zapadła jednomyślna decyzja bezwzględną ilością głosów dwuosobowej Najwyższej Rady Grzybiarzy. ;)) Idziemy do Mietka.
Chodzi oczywiście o bukowiński sklepik prowadzony przez sędziwego gospodarza. Jakie przywitanie nam zgotowano! Powiedz Czytelniku – gdzie witają grzybiarzy orkiestrą? No gdzie? Znasz takie miejsce? Ja znam. To Bukowina Sycowska. Akoerdonista i perkusista, zagrali nam głośno, wesoło i z pompą na przywitanie. Wiejska sielanka i klimaty, których we Wrocławiu z Teleskopem Hubble’a nie znajdziesz. ;)) Za “garami” zasiadł sam Mietek w kowbojskim kapeluszu i nienagannym stroju. Oczywiście zaraz przybyło kilku miejscowych, którzy w sobotnie popołudnie odwiedzają sklep po fajrancie. ;)) Jak to się powiada “wypito ich zdrowie, kawały opowiedziano i o lesie ponad godzinę gadano”. ;))
Tak minął przegląd lasów bukowińskich, które na razie nie są szczodre dla grzybiarzy. Niechaj tylko dobrze popada, a ten, kto zna ich liczne tajemnice, nazbiera grzybów wiadro, kosz i wór. Wszak znam te miejsca nie od dziś i wiem, co się może wydarzyć, kiedy Matka Natura postanowi pobudzić świat grzybów. Może już za tydzień, dwa lub trzy, relacji z grzybobrania tytuł zabrzmi: “W Bukowinie grzybów w bród”. ;)) Przy okazji pozdrowienia dla Krzyśka, który poznał dużo tego, co jeszcze nie poznane. ;))