Aktualności Grzyby Las Perły dendroflory

Szlakiem Borowika do Armadebrunn (Studzianki).

Szlakiem Borowika do Armadebrunn (Studzianki).

Poranek, 11 listopada 2021 roku, stacja kolejowa Wierzbowa Śląska w Borach Dolnośląskich. Bezchmurnie, prawie bezwietrznie, listopadowy mróz szkli się na trawie i opadłych liściach, panuje lekkie zamglenie, ale widoczność w dal jest bardzo dobra. Przyjeżdżamy pod ceglany budynek stacyjki z kolegą Łukaszem, aby przenieść się w czasie i przemierzyć legendarnym Szlakiem Borowika do dawnej wioski, położonej w sercu tej części Borów. Obecnie tylko lasy szumią na cześć minionej świetności Armadebrunn (Studzianki), po której pozostał nieliczny gruz, cmentarz i liczne drzewka owocowe.

Zanim tam dotrzemy, czeka nas długi marsz po niezliczonych drogach, zapętlonych kniejach, zapomnianych ścieżkach i zarośniętych ostępach. Mijamy żywą legendę Wierzbowej – prawdziwego mędrca wśród tutejszych drzew – dąb Wernyhora. Ponad 350-letni staruszek wygląda tak, jakby chciał nam coś przekazać milczeniem swojej nadwyrężonej sylwetki. Czy wiecie, na co się porywacie? Czy nie straszne wam bagna, wilki i tysiące hektarów lasów, w których można się zagubić? Dzień krótki, natomiast droga długa, zastanówcie się…

My jednak, już dawno podjęliśmy decyzję, że musimy tam pójść. Musimy odwiedzić miejsce, o którym można znaleźć nawet całkiem sporo informacji, ale i tak chcemy je ujrzeć na własne oczy, wyobrazić sobie życie ludzi lasu, którzy mieszkali w tak niezwykłym i urokliwym zakątku na mapie Dolnego Śląska. Pomału opuszczamy Wierzbową i kierujemy się tam, gdzie ciarki przechodzą po plecach na samą myśl o tych terenach.

Ostatnie spojrzenie na rozległe łąki i wejście do lasu. Witamy się z dziwnie powykrzywianymi dębami, których korony zdobią liczne gęste mchy, jako symbol panowania nad malowniczością leśnego świata. Są cudowne, podziwiamy je, obchodzimy i fotografujemy. To leśni strażnicy kilku dróg, które przebiegają w ich pobliżu. Ich nieszablonowy wygląd jeszcze bardziej porusza nas i zachęca do wyprawy.

Wokół panuje zimna, listopadowa cisza poranka. Ostatnie liście kręcą jeszcze piruety podczas krótkiego spadania z gałęzi na ziemię. Większość już opadała. Słońce leniwie zaczyna wędrówkę ku górze, dzięki czemu las staje się z każdą minutą jaśniejszy. Wciąż jesteśmy jeszcze przy dębach, ale nasze myśli i wnętrza gnają nas do przodu, rozkazują wyruszyć naprzód i zatracić się w Borach, ponieważ z każdą minutą będzie coraz podnioślej i czarująco.

Spoglądamy na mapę. Legendarny Szlak Borowika pozwoli nam najszybciej dotrzeć do celu. Ale czy po to przyjechaliśmy, że przejść do kultowego Armadebrunn najłatwiejszą z możliwych dróg? Nie namyślamy się długo i podejmujemy decyzje, że przy pierwszej lepszej okazji, znacznie odbijemy w bok. A choćby nam przyszło powłóczyć się po bagnach, tysiącach wyschniętych paproci, hektarach wrzosowisk i kilometrach leśnej gęstwiny, nie cofniemy się.

Chcemy poczuć magię włóczęgi, przeżyć przygodę jak w powieści Indiana Jones, kiedy umordowani, zmęczeni, ale szczęśliwi odnajdziemy zaginioną wieś, a w niej skarb historii, który będzie najwspanialszą nagrodą za trudy wyprawy, odwagę, determinację, ale też nutkę spontaniczności i szaleństwa. Tak czynimy i po przejściu Szlakiem Borowika pierwszego kilometra, może półtora, odbijamy w prawo. 

Listopadowy klimat Borów otwiera się przed nami. Lasy przeobrażają się w żonglerkę trzech sił – złota, turkusu i bieli. Wszystkie barwy poranka zlewają się ze sobą po to, aby za moment wyraźnie oddzielić się od siebie, jak przy pomocy czarodziejskiego zaklęcia. W głębokim cieniu swój warsztat w emanowaniu niezwykłością dorzuca szron, który próbuje skryć się przed promieniami Słońca.

Na razie drogi są proste, szerokie i wygodne. Ale czujemy, że to za jakiś czas się skończy, że wśliźniemy się środek lasów, gdzie teren jest trudniejszy i bardziej wymagający. Młode buczyny pokryły się jesienną rdzą swoich liści, które uparcie będą trzymać się pędów nawet do wiosny. Teraz opalają się podczas krótkiego listopadowego dnia.

Dochodzimy do miejsca, w którym krzyżują się liczne drogi, a te drogi krzyżują się z innymi drogami, które też pokrzyżowane są z licznymi innymi drogami… W Borach jest ich tyle, że wydają się niepoliczalne. Porzucamy je, wchodząc w mleczną poświatę mglistego boru sosnowego. Przez kilka kilometrów idziemy jak chcemy, pilnując tylko kierunku na Armadebrunn. Wilki z daleka nas obserwują, ale nie zdradzają swojej obecności. Może są najedzone? A może niezbyt apetycznie wyglądamy? ;))

Mijamy myśliwskie ambony i mokradła, w których naszą uwagę zwraca wielopniowa olcha. Zatrzymujemy się. Nie wiem dlaczego, ale przypominam sobie sylwetkę dębu Wernyhora. Może legendarny wędrowny starzec tutaj mieszka? Czy to wyobraźnia działa, czy jednak tyle leśnych tajemnic tu się wyłania? Miejsce to dziwnie przyciąga, lecz przed nami przecież długa droga i nie możemy pozwolić sobie na dłuższe postoje.

Za mglistej duszy poranka co chwilę wylewają się wiązki tajemnic. Tak było od wieków i tak jest teraz. Hipnotyzuje nas ten spektakl kropelek wody, Słońca i lasu. Bije z niego barwny ciepły chłód, lekkość i świeżość. W takich momentach budzi się natchnienie. Podczas takich chwil można w pełni czuć się szczęśliwym. 

Zieleń miesza się się z błękitem podniebnego oceanu, las dolewa złoto w turkusowym zwierciadle listopada. Czy aby trzymamy właściwy kierunek? – pyta Łukasz, jakby na moment wyleciał z leśnego transu. Spojrzałem na mapę. Tak, idziemy we właściwą stronę, tylko teraz musimy już wyjść na jakąś szerszą drogę i trzymać się jej.

Mapa pokazuje, że do Armadebrunn pozostało już niewiele. Czujemy podekscytowanie. Przed wyprawą przeczytaliśmy sporo materiału o dawnej Studziance, a teraz to wszystko będziemy mogli obejrzeć. Zatrzymać się i zastanowić nad pokoleniami ludzi lasu, których już nie ma i których dusze pozostały na wieki w kniejach Borów Dolnośląskich

Kolejne leśne ostępy migają nam na horyzoncie. Brzozowa alejka, sosen drągowina, w końcu enklawa, gdzie rośnie dębina, tuż obok niej młoda buczyna. W oddali bije silne białe światło, dużo mocniejsze niż do tej pory. To za nim znajduje się droga w prawo, później następna, także w prawo. Dochodzimy do wrót Armadebrunn

ARMADEBRUNN

O dawnej Studziance czasami wspomniałem w swoich relacjach z grzybobrań na terenie Borów Dolnośląskich. Jednak tym razem mieliśmy ujrzeć dawne Armadebrunn (Studziankę) na własne oczy, co wprawiło nas w nastrój ciekawości i pokory przed przemijaniem. Przed nami pojawiła się dość szeroka droga obsadzona po obu stronach lipami. Skrawki dawnych naczyń z porcelany leżące na dnie lasu świadczyły, że oto wchodzimy na ten niezwykły teren.

Fot. dolny-slask.org.pl

Gdy oglądam stare archiwalne zdjęcia Armadebrunn i kadry, które obecnie możemy podziwiać w tym miejscu, widzę zupełnie dwa inne światy. Świat dawnej wsi, położonej w sercu Przemkowskiego Parku Krajobrazowego, gdzie wszystko wyglądało sielankowo, czysto i było uporządkowane oraz obecny świat leśnego zapomnienia, a także dzikości, która przejęła berło panowania nad studziankową krainą.

Według spisu w maju 1939 roku we wsi Armadebrunn mieszkało 421 mieszkańców. Po wojnie nazwę Armadebrunn zamieniono na Studziankę i na krótko zasiedlono osadnikami. Natomiast po przejęciu terenu przez wojska radzieckie, Studziankę ponownie wysiedlono. Wówczas wywieziono z niej właściwie wszystko, co w jakiś sposób można było wykorzystać. W związku z tym, na próżno obecnie szukać dawnych domków Armadebrunn lub ich ruin.

Nieliczne szczątki i gruz dawnych domostw topią się w trawie lub leżących gałęziach drzewek owocowych. Jednak drzewka te zrobiły na nas bardzo duże wrażenie. Ukazują siłę leśnej dzikości, która starannie, z każdym rokiem coraz mocniej zaciera ślady dawnego Armadebrunn. Jak to miejsce będzie wyglądać za 10, 20 lub 50 lat? Jeżeli przyroda wciąż będzie mogła sobie tu działać po swojemu do woli (no co liczę), to ślady te jeszcze głębiej zostaną wchłonięte i zamazane przez ową dzikość.    

Z drzewek owocowych przeważają jabłonie, grusze i głogi. Ich skomplikowana i zapętlona sieć pędów oraz gałęzi odzwierciedla złożone losy i historię Studzianki. Chociaż mogłoby się wydawać, że w tak ustronnym i pięknym miejscu życie było sielanką, to rzeczywistość okazała się inna. Wojenna burza, a wraz z nią wysiedlenia, prześladowania ludzi oraz ostateczna likwidacja Armadebrunn nie należą do kategorii “wsi spokojna wsi wesoła”.

To może w czasach przedwojennych Armadebrunn można było zaliczyć do miejsca spokoju i szczęśliwości? Tak i nie. Owszem, na pewno było to niezwykłe miejsce. Położenie wsi w rozległych kompleksach leśnych mogło dawać ludziom poczucie pewnego ładu, izolacji od świata i “świętego spokoju”. Wokół nie brakowało zwierzyny łownej, jagód, grzybów i innych skarbów runa leśnego. Jednak w historii dawnego przedwojennego Armadebrunn odnajdziemy też chwilę grozy i strachu…   

“Lato 1904 roku było gorące i suche. Przez kilka tygodni nie było deszczu. Również 15 sierpnia zapowiadał się piękny i jasny dzień. Od południowego zachodu nad ranem wiatr wzmógł się i stał się porywisty. Pociąg towarowy nr. 9303 wjechał w zalesioną okolicę pomiędzy Lesznem górnym a Studzianką o godzinie 8:50 . Iskry z lokomotywy podpaliły las na 219 km. Fatalna iskra spadła 30 metrów na wschód od linii kolejowej.

Wichura podsycała płomienie, ogień przeciskał się przez wąskie, przecięte przez system zabezpieczeń przeciwpożarowych pasy. Pożar rozprzestrzenił się na dużym obszarze 15-letniego młodnika sosnowego. Książe o 9 rano telefonicznie został poinformowany, że nie było pożaru na linii kolejowej, dziesięć minut później otrzymał wiadomość o ataku ognia na książęcy las.

Mniej więcej w tym czasie, można było zobaczyć już z Przemkowa ciemne chmury dymu. Lud zbiegł się podekscytowany, brzmiały dzwony alarmowe i przeciwpożarowe załóg jadących przez miasto do ognia, który był tylko o 13 km od niego. Zagrożonych było 800 osób. Zachodnie części Przemkowe były zabezpieczone szerokimi na 20 metrów pasami przeciwpożarowymi,

ale w czasie panującej burzy ogień przelatywał nad pasami przeciwpożarowymi i nad głowami drużyn strażackich i z dala od nich powodował nowe zarzewia ognia; przemieszczał się szybciej niż ludzie mogli uciekać. Pożar rozwijał się w zastraszającym tempie.

Tak więc, mała leśna wieś Neuvorwerk, która składała się z dziewięciu gospodarstw już o 11 rano została zaskoczona przez ogień. Ogromna prędkość, przy której niszczące płomienie się rozprzestrzeniały, nie pozostawiała czasu dla ludzi, aby mogli zabezpieczyć swoje rzeczy. W płomieniach stanęły jednocześnie pierwszy i ostatni dom we wsi, które były oddalone od siebie o 500 metrów. Każda rozpaczliwa próba walki z szalejącym ogniem spełzała na niczym.

Mieszkańcom udało się uciec i schronić na polach ziemniaczanych. Jena stara kobieta, która nie mogła uciec, uciekła do piwnicy swojego domu, który zawalił się wkrótce na nią. Później została uratowana przez strażaków. Życie nikt nie stracił, ale mieszkańcy stracili w ciągu pół godziny wszystko, co posiadali, w tym większość ich bydła. Pożarem zagrożona była również miejscowość Wilkocin. Mieszkańcy zostali już ostrzeżeni i obawiali się najgorszego, jednak wiatr odwrócił się cudem w ostatniej chwili na północy i dwie zagrożone wsie zostały ocalone przed zniszczeniem.

W Przemkowie ludzie czuli się zagrożeni. Duże chmury dymu przetaczające się nad miastem potęgowały strach, a silny wiatr przynosił ze sobą iskry. i ze względu na silną burzę przyszedł również iskry. Przerażeni mieszkańcy zaczęli ewakuację swoich domów po zachodniej stronie placu. Pamięć o pożarze miasta po 100 latach była nadal obecna. Na szczęście, las był prawie opuszczony rankiem 15 sierpnia 1904 roku, ze względu na suszę nie było prawie żadnych owoców, które były zbierane jak to o tej porze roku przez zbieraczy.

Dzięki temu nie doszło do większej tragedii. Tymczasem Nadleśniczy Klopfer przybył o godzinie 11; był w drodze powrotnej z Drezna w momencie wybuchu pożaru. Zastosował metodę gaszenia pożaru tak zwanym przeciw-ogniem, ale nie miał wpływu na tempo rozprzestrzeniania się pożaru. Szybko zdał sobie sprawę, że każdy frontalny atak będzie daremny i może być nieskuteczny, kierował on akcją gaśniczą od około 11 rano na południowej flance.

Funkcjonariusze sąsiednich zarządców lasów, którzy pomagali straży, zlecili pracującym tam kolejarzom dogaszanie pożarzyska ok 4 km od wsi Studzianka, ale robotnicy opuścili swoje posterunki wcześniej, tak że nastąpiło powtórne rozpalenie się pożaru, który strawił wiele tysięcy akrów lasu i przyniósł wsi Studzianka (Armadebrunn) ponowne niebezpieczeństwo, które zostało zażegnane około godziny 23″.

Źródło: Przemówienie Forstmeisters Klopfer przed Śląskiego Towarzystwa Leśnego w 1905 roku opublikował w Rocznik Śląska Forstverein, Wrocław 1906; Wspomnienia Neuvorwerk autorstwa H. Stenzel z Sprottau ( Pożar-1904-rok )

Całkowita powierzchnia pożaru wyniosła 4559 ha. Nadleśniczy Klopfer kończył swój protokół szkód słowami: „Cały wiek pewnie przejdzie, żeby zatrzeć ślady tej katastrofy”. Dzisiaj, po ponad stu latach od tamtych wydarzeń nie widać już śladów z tamtych piekielnych dni. W dawnym Armadebrunn oprócz licznych drzewek owocowych, można podziwiać piękne, stare lipy, dęby szypułkowe a nawet dęby błotne.

Dla mnie jako dendrologicznego hobbysty ma to duże znaczenie, gdyż znaleźć dąb błotny w środku lasu to prawdziwy rarytas. Kto je tu sprowadził i posadził? Kto miał słabość do dość “niechlujnego” wyglądu tego drzewa i bardzo oryginalnych liści? Czy gdzieś wokół Studzianki rosną jeszcze takie egzoty? Od razu przyszło mi do głowy wiele pytań związanych z drzewami, które możemy tu oglądać.

Jeden dąb błotny rośnie po lewej stronie drogi, drugi po prawej. Oba drzewa należą do osobników rachitycznie wyglądających, z dziuplami wykutymi przez dzięcioły i towarzystwem grzybów rozkoszujących się smakiem drewna. Mimo tego, podziwialiśmy je przez dłuższą chwilę. Zatem również na terenie dawnego Armadebrunn przekonałem się, że zawsze warto zwracać uwagę na drzewa.

Zaczęliśmy rozmawiać o życiu mieszkańców Armadebrunn. Mając na uwadze grzybowy potencjał tych terenów, to prawdziwki pewnie rosły im pod oknami. Jacy byli grzybiarze dawnej Studzianki? Czy mieli słabość do borowików sosnowych, czy zbierali to, co znaleźli, nie wyszukując specjalnie jakiegoś gatunku grzyba?

Może “studziankowa” pani domu mówiła czasami do męża – “skocz do lasu po kilogram kurek i kilogram prawdziwków bo muszę szybko coś na obiad zrobić”. Mąż odpowiadał – “w porządku, za 20 minut będę z grzybami”. Jak żyli ci ludzie? Jakie potrawy z grzybów sporządzali? Im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej rodziło się w nas pragnienie, aby chociaż na moment zobaczyć społeczność Armadebrunn i ich życie.

Jednak to pragnienie pozostanie wyłącznie w sferze marzeń. Ci ludzie już odeszli. Nie porozmawiamy z nimi i nie zapytamy o nurtujące nas kwestie. Możemy jedynie pomodlić się za nich, aby ich dusze odnalazły swoją Studziankę po drugiej stronie tajemniczej wędrówki, jaką jest ludzkie życie. W tym momencie ujrzeliśmy różowy krzyż namalowany na korze dębu… 

CMENTARZ

Właściwie to ujrzeliśmy dwa krzyże, ponieważ obok tego różowego, drugi był oparty o drugi przydrożny dąb i zbudowany był z konarów brzozy. To niespotykany widok. Szczerze to nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek widział tak oryginalny sposób oznaczenia dawnego cmentarza. Łukasz miał podobne spostrzeżenia i odczucia.

Tu zaczyna się miejsce, w który wszyscy zapomnieli o wszystkich. Tu czas płynie inaczej, o ile w ogóle płynie. Przecież czas to wynalazek ludzi, aby mieć satysfakcję, że możemy się do czegoś odnieść, policzyć, może też zmierzyć. Zatem, czy czas istnieje dla dawnego cmentarza w Armadebrunn? Bardziej mi pasuje przemijanie, które można dostrzec na tysiącach innych cmentarzy w kraju.

Figurka ukrzyżowanego Chrystusa na pniu starej lipy, którą dostrzegliśmy, chyba najlepiej oddaje to, czego możemy się spodziewać na terenie dawnego cmentarza. Losy ludzi lasu “ukrzyżowane” przemijaniem i bezradnością. Może też nawet współczesną bezdusznością, bo jak inaczej można określić akty wandalizmu na dawnych cmentarzach?

Po drugiej stronie pnia zawieszono różaniec na czerwonej kokardzie i przybito gwoździem do kory. Tu należy okazać szacunek i pokorę. Zarówno wejście na cmentarz, jak i znaczące symbole religijne spowodowały, że poczuliśmy się dość dziwnie w tym miejscu. Kto je przyczepił na tej lipie? Jacyś ludzie? Leśnicy? Czy czasem przyjeżdżają tu ostatni mieszkańcy Armadebrunn, wysiedleni w latach 60-tych?

W ruinach ukazuje się kruchość wszystkiego. Ciało człowieka przemija szybciej. Później materiał, w którym go pochowano, następnie płyta grobowa. Na końcu tego przemijania pozostaje pamięć. Ale często i ona też przemija. Czy to naturalne? Pewnie tak. Czy ci co odeszli chcą, aby o nich zapomniano? Tego nie wiem.

Poza ogólnym obrazem przemijania, na cmentarzu dawnego Armadebrunn dominuje też atmosfera smutku. Jego twórcą jest niestety człowiek. Przez głupotę, pazerność, brak hamulców i zasad. Potłuczona godność leży w kilkunastu kawałkach. Z jednego wciąż wybrzmiewa “Ruhe Sanft”. Odnajdujemy co najmniej kilkanaście miejsc pochówku. 

Przy każdym zatrzymujemy się. Oglądamy, myślimy, mało co rozmawiamy. Po wypalonych zniczach poznajemy, że jednak przychodzą tu nieraz jacyś ludzie. Mimo wszystko najbardziej boli nas obraz zniszczenia i splądrowania. Nie jesteśmy w stanie tego przyjąć do wiadomości. Co trzeba mieć w głowie, aby z premedytacją okraść i zdemolować cmentarz? 

Stało się to zapewne wiele lat temu, ale stało się i nic już nie odwróci tego hańbiącego czynu, gdyż jego ślady pozostaną na zawsze na fotografiach. Czy w tak ponurej aurze można odnaleźć cząstkę optymizmu? Można. Stanowi ją przyroda. Delikatne mchy obejmują resztki nagrobków, czyniąc je bardziej miękkimi. Cmentarny klimat łagodzą też trawy, drzewa i ich liście.

Przyroda otula cmentarne pozostałości, jakby chciała zapomnianym i zakopanym w ziemi duszom Armadebrunn oznajmić, że teraz przejmuje nad nimi opiekę, a w jej boskiej mądrości i nieskończoności już nic im się nie stanie. Kiedy przyjdzie czas Sądu Ostatecznego obudzą się w najwspanialszym lesie, jakiego jeszcze nie widziały.

Bardzo powoli przemieszczamy się po terenie dawnego cmentarza. Wiele fragmentów zlewa się w podłożem. Trzeba tu chodzić bardzo ostrożnie, z rozwagą, żeby czegoś nie podeptać i dodatkowo nie zniszczyć. Ziemia mozolnie, ale bezpowrotnie wchłania historię tego miejsca.

Zostajemy tu na dłużej. Nie spoglądamy na zegarek, skrupulatnie wszystko oglądamy i fotografujemy. Wyruszając do Armadebrunn nie spodziewaliśmy się, że tak mocno ujmie nas atmosfera leśnego cmentarza. Do tej pory poza napisem “Ruhe Sanft”, wszystko było zbyt nieczytelne.

Jednak w końcu trafiamy na miejsce, w którym leży płyta i na której jeszcze wszystko bardzo wyraźnie widać. Obok stoi druga płyta o złamanej północno-wschodniej krawędzi. Jest nieco mniej czytelna, ale bez większego problemu można na niej przeczytać i zorientować się, kogo dotyczy.

Tu jest miejsce spoczynku małżonków – Karla Thomasa (03.10.1844 – 24.09.1925) i Johanne Thomas (12.05.1840 – 22.03.1930) oraz ich syna. Przedwojenni mieszkańcy Armadebrunn. Zapewne byli świadkami napięcia, które w dawnej Studziance spowodował szalejący w pobliskich lasach wielki pożar w sierpniu 1904 roku.

Pomału kończymy obchód terenu cmentarza, w którym las koi ból zapomnianych dusz. Z jednej strony czujemy tu pustkę i bezsilność. Z drugiej strony wiem, że dopóki przyroda będzie się opiekować cmentarzem, tym lepiej dla niego. Może takie jest jego przeznaczenie? Czyli wchłonięcie go przez naturę. Do ostatnich fragmentów grobów…

Ostatnie pozostałości i ruiny. Pomimo dużego natężenia emocji, jesteśmy zadowoleni, że odwiedziliśmy to miejsce. Tu zasnęli ludzie lasu i dawni grzybiarze. Chociaż ich nie znaliśmy, czujemy z nimi pewną więź. Teraz las stoi na straży ich tajemniczej historii i życia wśród rozległej krainy sosen, piachów i wrzosowisk. 

Wracamy. Ponownie przechodzimy przez dawną Studziankę, w oddali fotografuję jeszcze jeden bardziej okazały dąb, który obecnie góruje nad sosnowymi młodnikami. To jeden ze świadków dawnej świetności Armadebrunn, wreszcie wojennej i powojennej zawieruchy, w końcu jego upadku w zapomnieniu… 

W pewnym momencie przelatują nad nami trzy myszołowy. Ich przelot ma dla nas symboliczne znaczenie. Tak ulotna jest historia Armadebrunn jak kilka chwil podniebnych lotów tych majestatycznych ptaków. Za dawną wioską odwiedzamy jeszcze miejsce, które opisane jest jako dawna gospoda.

Znajduje się ono dość daleko od dawnego Armadebrunn (ponad 500 metrów), czym byliśmy zaskoczeni, ponieważ nie wiadomo, po co postawiono gospodę w miejscu oddalonym od wsi o kilkaset metrów? Przecież w innym stanie trzeźwości droga z gospody do wioski wydłużała się znaaaacznie i baaaaaardzo. ;))

Połowa wyprawy była za nami, teraz przyszedł czas na odwiedziny kultowej ławeczki z termometrem, o której już też kilka razy pisałem w relacjach z grzybobrań w Borach Dolnośląskich. Łukasz nie znał jeszcze tego miejsca, tym bardziej byłem usatysfakcjonowany, że pokażę koledze jedno z kultowych dla mniej miejsc w Borach.

KULTOWA ŁAWECZKA Z TERMOMETREM

Przeszli drogi i wrzosy, moczary i szuwary. Trochę piachu na wydmach w buty nabrali, grudki błota i gliny w podeszwy zatopili. Szli niezbyt długo, ale w ciszy i skupieniu, aby nikt nie zobaczył miejsca, w którym borowiki sosnowe sprawdzają temperaturę i zastanawiają się – wyjść ze ściółki, czy lepiej siedzieć cicho jak sowa przed polowaniem. ;))

Słońce iskrzące za brzozami wskazywało nam drogę. Przetniecie biała poświatę z turkusowym nalotem i skręcicie we wrzosową gęstwinę. Tam wejdziecie na drogę, która doprowadzi was do drugiej drogi. Trzymajcie się niej, bo w przeciwnym razie czeka was kultowe zabłądzenie i nocka z wyjącymi i głodnymi wilkami… ;)) 

Lecz gdy posłuchacie wewnętrznego głosu lasu, do celu dojdziecie szybko i pewnie. Tam sobie odpoczniecie, posilicie się i napoicie. Spotkacie też licznych mieszkańców lasu, którzy czekają na dwóch takich z niecierpliwością… Weszliśmy zgodnie ze wskazówkami lasu i po kilkuset metrach marszu ujrzeliśmy słynną ławeczkę z termometrem.

Łukaszowi spodobało się to miejsce. Taka reakcja towarzyszy każdemu, komu je pokazałem, chociaż jest to nieliczna grupa osób. Ma w sobie coś urokliwego stara, rdzewiejąca ławeczka i ten termometr, który wskazywał 7,5 stopnia C. Zestaw wyjątkowy i niespotykany na co dzień w lasach. Brakuje tu jeszcze zegara z borowikiem. ;))

Ale gdzie podziali się goście, o których szumiały Bory? Po kilku minutach znaliśmy odpowiedź na to pytanie. To hordy wygłodniałych strzyżaków, które tu masowo przyleciały. Czepiały się nas wszędzie, skutecznie skracając czas pobytu na ławeczce. Niemniej odpoczynek i posiłek zostały zaliczone. W Borach wciąż jeszcze rosły gąski zielonki i maślaki zwyczajne. Znajdowaliśmy je od czasu do czasu podczas wyprawy.

Od kultowej ławeczki wyruszyliśmy do kolejnego fantastycznego miejsca, które kojarzą wszyscy grzybiarze przyjeżdżający do Studzianki. To stacja kolejowa. Zanim doszliśmy do niej odwiedziliśmy prawdziwkowy lasek, który teraz świeci pustkami. W tym roku niewiele darzył borowikami, a w czasie, kiedy było ich najwięcej (pierwsza połowa września), robaki skutecznie zniechęcały do zbioru szlachciców.

Obecnie, kiedy borowiki przestały rosnąć i kiedy grzybowy marazm zagościł na dobre w lasach i tak ma on w sobie pewną dawkę pozytywnej adrenaliny, tajemniczego magnetyzmu, które powodują przyjemne mrowienie w sercu u grzybiarzy. Samo przejście przez ten lasek to uczta dla zmysłów.

STACJA PKP

Docieramy do stacyjki PKP. Co można jeszcze napisać o kultowej stacyjce w Studziance, o której już tyle napisano w różnych materiałach, artykułach, także na blogach? To jedno z najważniejszych miejsc w Borach Dolnośląskich dla grzybiarzy pociągowych. Przyjeżdżają tu ludzie z Wrocławia, Legnicy i innych miast oraz wsi.

Fot. dolny-slask.org.pl

Tak wyglądała stacja w Studziance kilkadziesiąt lat temu (zdjęcie na dole pocztówki). Na dwóch powyższych fotografiach widać domki w dawnym Armadebrunn, po których obecnie pozostały nieliczne cegły i zagłębienia w ziemi, a ich dokładna lokalizacja pozostaje już tylko leśną tajemnicą. Gdzie możemy dowiedzieć się o innych ciekawostkach związanych z Armadebrunn?

1) “Studzianka, której nie ma” – świetny, bardzo ciekawie zaprezentowany materiał, nagrany przez Telewizję Bolesławiec, link: https://www.youtube.com/watch?v=EpfoyW2sW4M

2) “Studzianka (Armadebrunn)” – artykuł na blogu “Ścieżka w bok”, link: https://sciezkawbok.wordpress.com/2015/10/19/studzianka-armadebrunn-zn/

3) “Armadebrunn-wieś, której nie ma” – artykuł na blogu “Peregrynacje Giusty”, link: http://peregrynacjegiusty.blogspot.com/2015/09/armadebrunn-wies-ktorej-nie-ma.html

4) “Dramat przy torach” – artykuł ze strony oto.bolesławiec.pl, link: http://www.otoboleslawiec.pl/news.php?id=67602

Zatrzymujemy się przy stacyjce na dłużej. Tak, jak w dawnym Armadebrunn, tak i na stacyjce drzewa są milczącymi świadkami historii tych terenów. Rosną na niej lipy i klony zwyczajne. Te drugie są najbardziej charakterystyczne w krajobrazie stacyjki. Ich kopulaste regularne korony widać już z daleka.

Te drzewa pamiętają też moją pierwszą podróż do Studzianki w 2000 roku. Zafascynowałem się tym miejscem jako grzybiarz. Bo któż by nie dał się oczarować Studzianką? Wysiadasz w środku lasu i nim pociąg na dobre rozpędzi się do Leszna Górnego, w koszu można już nieść pierwsze znalezione grzyby. Nieraz zdarzało mi się znaleźć podgrzybka lub prawdziwka, kiedy jeszcze było widać pociąg.

Podczas jesiennych grzybobrań, kiedy przyjeżdżałem do Studzianki raz w tygodniu, podziwiałem stopniowe przebarwianie się liści studziankowych klonów, natomiast w pierwszym lub drugim tygodniu listopada, drzewa pozbywały się swoich liści, odsłaniając swoje szerokie ugałęzione korony.

Pamiętam też jedno grzybobranie, pod koniec którego znalazłem w pobliżu stacji ponad 40 piaskowców modrzaków. Z rana przeszło koło nich kilkadziesiąt osób i nikt ich nie zauważył, chociaż niektóre owocniki były dość dobrze widoczne. Czasami też, zaledwie kilkanaście metrów od stacji znajdowałem rasowego borowika lub garstkę podgrzybków.

W pamięci mam również wiele innych grzybobrań, z których człowiek wracał dumny z pachnącymi koszami borowików, kurek, podgrzybków, koźlarzy lub – późniejszą jesienią – zielonek. Studziankowe grzybobrania należą do jednych z najwspanialszych, jakie w życiu przeżyłem.

Po dłuższej przerwie, kontemplacją nad Studzianką i dawnym Armadebrunn, wyruszamy w drogę powrotną. Przechodzimy na drugą stronę toru kolejowego, aby obejrzeć stację z dalszej perspektywy. Jak dostojnie prezentują się klony! Przecież dopiero co podziwialiśmy je w zielonej szacie w połowie maja.

Wraz z oddalaniem się od Studzianki pozostawiamy niezliczone tajemnice dawnej wsi w środku Borów Dolnośląskich. Nawet z odległości kilkuset metrów widać majestatyczne klony szumiące nad małą stacyjką. Teraz czeka nas jeszcze ponad 5-cio kilometrowy marsz do Wierzbowej.

Słońce obniżyło pułap rozpoczynając wieczorną złotą godzinę. Przez dłuższy czas idziemy ścieżką biegnącą wzdłuż torów kolejowych. Przypomina mi się grzybowy marsz w ciemnościach w listopadzie 2020 roku. Opowiadam o nim Łukaszowi. Wizja spędzenia nocy na stacji w Wierzbowej była wtedy bardzo realna…  

Lasy ozłociły się wieczornym ciepłem. Napełnieni wrażeniami, lekko zmęczeni, ale pokrzepieni magią Borów Dolnośląskich i zafascynowani wszystkim tym, co widzieliśmy w dawnym Armadebrunn, zastanawiamy się, kiedy przyjedziemy tu ponownie? Mamy też oznaczone na mapie kolejne miejsca na wyprawę. 

Najbliższy nasz cel to zima. Pełna śniegu i mrozu. Wtedy znów wyruszymy na jeden z tysięcy szlaków w Borach. Nim zapadnie zmierzch, po torze mknie pociąg do Żagania. W ostatniej chwili udaje mi się go złapać do obiektywu. Następnie oddalamy się od torów, przechodzimy przez rozległy bór, aby wyjść na Szlak Borowika, po którym wyruszyliśmy z rana.

Kończy się magiczny dzień włóczęgi po kultowych terenach. Zapada kolejna noc nad dawnym Armadebrunn. Duchy przeszłości wciąż unoszą się nad tym fascynującym miejscem. Jesteśmy szczęśliwi, że dorzuciliśmy okruszek historii o ludziach lasu. Niech w ich duszach szumi wieczna knieja wyściełana wrzosami i borowikami…

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Twitter
  • Blip
  • Blogger.com
  • Drukuj
  • email

3 KOMENTARZE

  1. Witam Towarzysza Pawła:)
    Lista popełnionych wykroczeń w czasie wycieczki jest tak ogromna, że …. postanowiłem o nich tylko wspomnieć krótko na koniec komentarza.
    Dzięki Paweł za tak piękny opis Borów i wspomnienie o Studziance. Ciekawostka jest tutaj to, że na “moich” Kresach jest wioska o nazwie Studzianki. Z tym, ze jak najbardziej istnieje i nawet się rozwija. Jak pamiętam było tam może i 100 gospodarstw.
    Szlakiem borowika…Ech mieliśmy wybrać się na te borowiki właśnie do Borów. Cóż przyroda potrafiła brutalnie zweryfikować te plany. Jak to często zresztą bywa. Może w przyszłym roku? A w tym przynajmniej wraz z Tobą przeszedłem wirtualnie Szlak Borowika. Cóż jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma:)
    A na koniec krótko o wykroczeniach.
    Pozostawiacie liście na drzewach na zimę co niewątpliwie powoduje bałagan w lesie.
    Płoszycie wilki. Przecież wiadomo, że te miłe i sympatyczne zwierzątka wolą trzymać się od Was z dala. Wiadomo Wasza toksyczność jest szeroko znana. A już wątroby to wolałbym nie oglądać.
    Nie czytacie naszego Biuletynu Partyjnego, a w szczególności jego strony poświęconej kulturze. Inaczej wiedzielibyście, że Tow. Wernyhora nie włóczy się teraz po Borach tylko jest zakwaterowany u Serpentynka i ćwiczy przed premierą “Wesela”:)
    Dzięki raz jeszcze:)
    Serdecznie pozdrawiam:)

    • Dzięki Wojtku za miłe słowa i wytyczne oraz reprymendy partyjne, które tradycyjnie zlekceważę. 😉 Chcieliście w partii wywrotowca to macie. ;-)))) Wiesz, brak grzybów wcale nie oznacza braku możliwości wspólnej wyprawy, tylko wiem, że I Sekretarz chciałby jednak coś nazbierać. Może uda się coś zorganizować w przyszłym sezonie. Zobaczymy. 😉
      Serdecznie pozdrawiam. 😉

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.