Skip to content
Tak rodzą się kultowe grzybobrania.
Sobota, 11 września 2021 roku. Gdybym założył blog po tej dacie i postanowił opisać na nim najbardziej niezwykłe grzybobrania, jakie miałem okazję w życiu przeżyć, sobotnia wyprawa do lasów Bukowiny Sycowskiej na pewno znalazłaby się na liście kultowych grzybobrań, której poświęciłbym odrębny wpis. Tymczasem, za nieco ponad miesiąc, blog będzie obchodził swoje 6 urodziny, a sobotnie grzybobranie już przeszło do historii jako kompletnie kultowe.
Wycieczkę rozpocząłem późno, ponieważ w lesie znalazłem się dopiero po godz. 10. To efekt kiepskiego dla grzybiarzy, sobotnio-niedzielnego rozkładu jazdy pociągów do Bukowiny i pozostałych stacyjek. Ludzi w pociągu, którzy wybrali się w sobotę do lasu było niewiele, część z nich wysiadała w Dobroszycach i Grabownie. W Bukowinie – poza mną – wyskoczyła garstka osób, w tym kolega Krzysiek z bratem, którzy wyruszyli na grzyby w innym kierunku.
Pojechałem na to grzybobranie na kompletnym luzie, wprawdzie wziąłem ze sobą dwa koszyki, ale w duchu pomyślałem sobie, że jak zapełnię chociaż jeden to będę bardzo zadowolony i zagrzybiony. O tak późnej porze to pewnie za wiele nie znajdę po grzybiarzach samochodowych, miejscowych, itp. Poza tym cały tydzień było bardzo ciepło i sucho, zatem to, co nie zdążyło jeszcze wyschnąć, pewnie pożerają robaki. Tak więc pełen luz, tip-top i pomału w las.
Najbliżej miałem do miejscówek podgrzybkowych i dlatego postanowiłem sprawdzić, czy coś rośnie w miękkim, ściółkowym podłożu. Las po raz pierwszy mnie zaskoczył, bowiem śladów po innych grzybiarzach nie zauważyłem, a podgrzybków rosło sporo. Przewaga młodziutkich, twardych i – co najważniejsze – zdrowych.
Może jeden na 10/12 sztuk trafiał się z robakami, a więc przewaga tych zdrowych była zdecydowana. Mocno podbudowany brązowymi łepkami, zacząłem chodzić po sosnowym borze i w przeciągu około godziny, dno pierwszego kosza zostało szczelnie zakryte pięknymi podgrzybkami (obecnie nazywanymi podgrzybami).
Rozkręciłem się na dobre, postawiłem plecak, oba kosze, wziąłem czapkę i aparat fotograficzny. Ruszyła podgrzybkowa sesja fotograficzna i radość, że mimo suchoty i ciepła, wilgoć po sierpniowych opadach zdołała pobudzić podgrzybki, których było więcej niż tydzień temu.
Praktycznie nie znalazłem starszych, wyrośniętych okazów, prawie wszystkie napotkane podgrzybki zasługiwały na status słoikowych do marynowania, tylko nieliczne można było przeznaczyć na suszenie z uwagi na większe gabaryty. Kolega Andrzej raportował mi przez telefon o sytuacji grzybowej w Borach Dolnośląskich, gdzie – poza duża ilością podgrzybków – znajdował też wielkie ilości prawdziwków, ale ich zdrowotność ocenił zaledwie na 1%.
Mało tego, na parkingu spotkał kobietę, która skupowała od grzybiarzy za bardzo niską cenę wszelkie ilości robaczywych prawdziwków z przeznaczeniem do ich dalszej sprzedaży w punkcie skupu grzybów. Niestety, nie po raz pierwszy słyszę o takich praktykach, dlatego spożywam grzyby wyłącznie te, które sam nazbieram.
Pomijając paskudny wygląd grzybów opanowanych przez larwy, które później nagle wypływają na powierzchnię potrawy jako liczne cienkie, białe “nitki”, w robaczywych (zaczerwionych) grzybach zachodzą procesy gnilne, które mogą być szkodliwe dla zdrowia. Niektórzy ludzie liczą tylko pieniądze i wszelkie zasady etyki w sztuce grzybobrania mają w nosie.
Wśród bukowińskich podgrzybków ponownie spotykałem młode goryczaki żółciowe, również w większych ilościach niż tydzień wcześniej. Niektóre rosły tuż przy podgrzybkach, jakby specjalnie chciały sprawdzić, czy je wezmę, czy nie. Nie dałem się im nabrać, ale przyznaję, że kilka razy o mało co nie wykręciłem młodego goryczaka, gdyż do złudzenia przypominał od góry podgrzybka. Dopiero obejrzenie trzonu i spodu kapelusza rozwiewało wszelkie wątpliwości.
W koszu miałem już całkiem pokaźną ilość podgrzybków. Pomyślałem sobie, że trzeba sprawdzić miejscówki na inne gatunki, jak będzie licho to wrócę na podgrzybki. Najpierw sprawdziłem młodniki brzozowe na koźlarze. Na pierwszy plan wychodzą w nich muchomory czerwone. Koźlarzy pomarańczowo-żółtych nie znalazłem, za to można było spotkać dużo koźlarzy babek, ale wybierałem tylko młode, twarde grzyby.
Starsze szybko stają się miękkie, robaczywieją i wywołują efekt gluta w koszu, sklejając się z innymi grzybami. Za to muchomorki podziwiałem z przyjemnością. Z ziemi wykluwa się sporo muchomorowej młodzieży. Wyglądają bajkowo! Brzózki zmieniają ubarwienie liści, zwiastując nadchodzącą, astronomiczną jesień.
Także liście topoli osiki coraz częściej nabierają jesiennych barw, chociaż tych zielonych jest jeszcze zdecydowanie najwięcej. Za kilka tygodni całe osiki wybarwią się na pomarańczowo-żółto-czerwono, co wygląda niezwykle efektownie przy wschodach i zachodach Słońca lub na tle ciemnych chmur.
Doszedłem do miejsca, w którym lubię sobie zrobić przerwę i serdecznie glebnąć się na ziemię, podziwiając niebo i cały krajobraz dookoła. Zrobiło się bardzo ciepło, jednak na szczęście nie było to tak palące Słońce, z którym mamy do czynienie w czerwcu, lipcu lub sierpniu. Wtedy ciężko poleżeć na otwartej przestrzeni.
Następnie przyszła kolej na sprawdzenie miejscówek na koźlarze czerwone i topolowe i… zaczęło się bardzo solidne grzybobranie. Byłem zaskoczony nie tylko ilością grzybów, ale również ich jakością. Praktycznie 100% zdrowych owocników! Do tego prawie wszystkie grzyby to młode i twarde sztuki.
Zrobiłem tu niewiele zdjęć, ponieważ przeważająca ilość grzybów rosła w trawie lub w trawie i nawłoci razem, co bardzo utrudnia przyzwoite fotografowanie. Poza tym, wpadłem w grzybowy amok i wolałem zbierać niż pstrykać. Po przejściu dwóch miejscówek, jeden kosz miał niewiele wolnego miejsca. Hura!!!
Po drodze znalazłem też kilkanaście prawdziwków i ze zdumieniem stwierdziłem, że zdrowe okazy w dużym stopniu przeważają nad robaczywymi. Jadąc do Bukowiny byłem przekonany, że prawie wszystkie prawdziwki będą robaczywe, a tu las zaskoczył mnie bardzo pozytywnie.
Po koźlarzach postawiłem wszystko na prawdziwkowy Vabank. Taktyka była prosta. Sprawdzę kilka tajnych miejscówek prawdziwkowych i jak będzie kiepsko to po prostu czym prędzej wrócę na podgrzybki. Zrobiło się jeszcze cieplej. Niektóre prawdziwki popękały od braku wody i zbyt wysokiej temperatury.
Zauważyłem, że ze ściółki wciąż wykluwają się młode prawuski i prawie wszystkie były zdrowe. To napawało wielkim optymizmem. Do tajnych miejscówek miałem jeszcze kawałek drogi, ale skoro postanowiłem je sprawdzić to muszę do nich dotrzeć, chociaż wewnątrz zastanawiałem się, czy lepiej im nie odpuścić i wrócić na podgrzybki.
W końcu wszedłem w strefę borowików. Grzybowe napięcie wisiało w powietrzu, a kiedy ujrzałem dwa pierwsze prawdziwki, napięcie wzrosło jeszcze bardziej – poza powietrzem – także w mojej głowie i duszy. To są te momenty, kiedy człowiek bezgranicznie poddaje się grzybowemu bzikowi. ;))
Tylko jeden prawdziwek był opanowany przez larwy, reszta zdrowa, twarda i pachnąca. Postawiłem plecak, kosze i z czapką zacząłem pieczołowicie kręcić się we wszelkie możliwe strony, wytrzeszczając oczy i wypatrując kolejnych boletusów.
Niektóre nie kryły się przede mną i w serdeczny sposób ukazały swoje kapelusze na tle ściółki, inne miały w sobie coś z partyzanta, chowały się w grubej warstwie igieł i tylko krawędziami kapeluszy zdradzały swoją obecność. I ponownie wielka radość, ponieważ wszystkie owocniki były zdrowe.
Zacząłem się zastanawiać, jakim cudem udało im się ochronić przed robakami, które w Borach Dolnośląskich dziesiątkują wysyp prawdziwków. Może większa wilgoć w ściółce, inne ukształtowanie terenu, rodzaj podłoża albo mniejsza wilgotność powietrza? Może w końcu zupełnie inne czynniki, warunki spowodowały, że bukowińskie prawdziwki były zdrowe.
W sumie to było nieważne, najważniejsze, że trafiłem na nie, kiedy były w idealnej formie. Doszedłem do magicznej miejscówki, w której ciężej się chodzi, ale byłem już tak nakręcony, że “góry mogłem przeskakiwać”. ;)) I oto moje oczy ujrzały na krawędzi “przepaści” strażnika wszystkich borowików.
Ogromny, rasowy prawdziwek o wielkim i mocno zakopanym w piachu trzonie! Od razu skojarzyłem go sobie z królem borowików, którego prezentowałem w relacji z grzybobrania z 3-ego września. Tamten król pozostał jednak w lesie i na zdjęciach, ponieważ był kompletnie robaczywy.
Ten był w 100% zdrowy, nawet trzon nie miał ani jednego korytarza wydrążonego przez robaki. W tym momencie podjąłem ostateczną decyzję dotyczącą dalszego przebiegu tego grzybobrania. Do samego końca zostaję na stanowiskach prawdziwkowych, na podgrzybki już nie wracam, bez względu na rezultat. Dostałem masywnego, pozytywnego, borowikowego kopniaka!
W ciągu następnych minut znalazłem kilkanaście przepięknych prawdziwków, tylko niektóre sfotografowałem, tu ponownie wygrał prawdziwkowy amok, a nie fotograficzne hobby. Kosz był już całkowicie zapełniony, więc grzyby zacząłem zbierać do drugiego.
Dochodziła 15. Do pociągu było jeszcze około 2,5 godziny. Opuszczałem prawdziwkową miejscówkę z wielką wdzięcznością dla lasu, który obdarował mnie tak wspaniałymi skarbami. Zrobiło się jeszcze goręcej, to była kulminacja ciepła w tym dniu.
Jednak na horyzoncie zaczęło się kotłować. Ciężkie masywne, rozbudowujące się chmury kłębiaste zwiastowały zmianę pogody. Teraz poza napięciem prawdziwkowym, w powietrzu dało się wyczuć napięcie burzowe. Tuż po 15 usłyszałem w oddali pierwsze grzmoty.
Postanowiłem uchwycić w obiektywie klimat kończącego się lata. Uwielbiam tą specyficzną aurę napięcia, kiedy Słońce pali niemiłosiernie, natomiast niebo przybiera coraz bardziej złowieszczy, ciemno-granatowy wygląd. Z jednej strony ptaki śpiewają, koniki polne grają i trwa sielanka, z drugiej strony dudni ciężar i basy nadchodzącej burzy.
Radary w telefonie wskazywały, że przynajmniej część burzy zahaczy o tereny bukowińskich lasów i prawdopodobnie będą to regiony, w których przebywam. Dlatego pośpieszyłem na ostatnią prawdziwkową miejscówkę, w której już tydzień wcześniej znalazłem kilka dorodnych borowików.
Czekały na mnie! Jak malowane, zdrowe, przy kości, masywne, pulchne, jedyne, wymarzone i wybiegane! To było uroczyste przypieczętowanie całej wyprawy i grzybobrania, które stało się kultowe, to znaczy takie, o jakim człowiek marzy, o którym śni i myśli przez cały rok!
Drugi kosz zapełniał się bardzo szybko, burza była coraz bliżej, a ja w końcu nie wiedziałem, czy gdzieś zwiać, czy jeszcze zbierać prawdziwki? W pobliżu znajduje się niewielki młodnik. To miejsce wyznaczyłem sobie na przeczekanie burzy, ale póki pioruny biły jeszcze dość daleko i nie padał deszcz, wciąż wypatrywałem prawdziwki i wciąż znajdowałem kolejne, przepiękne okazy.
Podobnie, jak w poprzednich miejscach, tylko kilka z nich sfotografowałem. Zaczął kropić deszcz, ale po strukturze chmury widziałem, że zaraz sieknie ostro. Zrobiłem jeszcze dwie fotki i schowałem aparat. Szybko zabrałem plecak, kosze i wszedłem w młodnik. Poderwał się wiatr, teraz pioruny waliły już bardzo blisko. Ulewa była tuż tuż…
Od zachodu usłyszałem charakterystyczny szelest przesuwającej się ulewy. Zrobiło się ciemno, piorun walnął bardzo blisko, może około kilometra ode mnie, może bliżej. Za chwilę było siwo, chmura burzowa zaczęła wylewać swoją zawartość na lasy i głowę jednego wariata siedzącego w młodniku. Wariata cieszącego gębę z zaistniałej sytuacji. ;))
Wszystko trwało 20-25 minut. Powietrze wypełniły aromaty deszczu i lasu. Wiatr ustał, burza jeszcze odgrażała się po wschodniej stronie nieba, deszcz znacznie zmniejszył intensywność, lasy w niektórych miejscach zaczęły parować i czarować, bo tak to wszystko wygląda, kiedy duchy ziemi oddychają po deszczu. Temperatura obniżyła się, zrobiło się bardzo przyjemnie, nadszedł czas powrotu na stację.
Po drodze spotkałem Krzyśka z bratem i jakież było moje zaskoczenie, kiedy zauważyłem, że wokół stacji jest sucho! Jeszcze na skraju lasu fotografowałem strumyki płynącej deszczówki po burzy, a zaledwie ponad kilometr dalej nie było śladu po opadach deszczu. Także Krzysiek i Jego brat byli zaskoczeni, kiedy opowiadałem im o wielkiej ulewie, która mnie dopadła i którą przeczekałem w młodniku. Tam, gdzie oni chodzili za grzybami, burza tylko straszyła, ale padało bardzo mało.
Przed przyjazdem pociągu fotografowałem jeszcze promienie słoneczne przebijające się przez chmury. Ponownie czar, magia, kult i jedyny w swoim rodzaju, majstersztyku i osobliwości klimat Bukowiny uzewnętrznił się z cała swoją mocą! To grzybobranie zaczęło się na maksymalnym luzie, można rzec, że wręcz na biegu wstecznym. Następnie natężenie i napięcie grzybobrania systematycznie wzrastało do tego stopnia, że rozładowanie przyszło z piorunującym, burzowym i prawdziwkowym przytupem. ;)) Później wylała się magia deszczu, po niej czar zapachów i biała poezja oddechu bukowińskiej ziemi. Tak właśnie rodzą się kultowe grzybobrania. I jak tu mam pisać o Bukowinie w kategoriach “przeciętnej” dolnośląskiej wsi? Nie da się, bo Bukowina jest nieprzeciętna i już!
Darz Grzyb!
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.Akceptuję Odrzucić Więcej Polityka prywatności & Cookies
Witajcie Towarzyszu Pawle:)
Postanowiłem sprawdzić te doniesienia z portalu Towarzysza Marka. A ponieważ podobno lubicie język naszych zachodnich sąsiadów druga część mojego komentarza będzie w języku Goethego i Wagnera.
Am Sonntag bin ich mit ein Farrad aus Bukowina gefaren. Das ist nur 60 km. Erste war Reizker. Viele Reizker. Aber etwa 60% mit Lokatoren:) A in Polen sagt man kerngesund:). Weiter war viele Maronenpilz und Butterpilz. Spater? Spater trzeba było w try miga kończyć grzybobranie i wynosić się do domu. Jednak miałem około czterech godzin jazdy a chciałem dojechać za dnia chociaż do rogatek Wrocławia. Jednym słowem Towarzyszu kein erste, zweite und dritte Grad Pilzespanunng nur potężny wysyp kapeluszników.
Pozdrawiam serdecznie:)
Cześć Wojtek.
Cóż, było dużo i miło i szybko się skończyło. To nie był jeszcze grzybowy alarm, chociaż każdy natachał sporo grzybów. Pozostaje nam czekać na grzybową odsłonę października. Pozdrawiam. 😉
Witam:)
Paweł jeszcze dwa zdania odnośnie kupowania grzybów ” z nadzieniem”. Otóż były takie na placu Targpiast przy Obornickiej. Widziałem takie boletusy odłożone na bok a jakże. Cena też była o wiele niższa niż za grzyby zdrowe. Pytam się po co komu takie faszerowane grzyby. Handlarz mi to wytłumaczył. Otóż firmy kupują taki badziew, suszą razem z robalami i mielą a później sprzedają w torebkach jako zupę grzybową. Super no nie? Czy sprzedawanie czegoś takiego jest w ogóle legalne? A już na pewno delikatnie mówiąc nie etyczne. Cóż mamona nie takie rzeczy potrafi z ludźmi wyprawiać.
Serdecznie pozdrawiam:)